2020: Web Insider

Wieczorem gaszę monitor i przechodzę w tryb off-line. Z wielu powodów bardzo mi potrzebny, choć nie zawsze zdaję sobie z tego sprawę. Animuję znieruchomiałe ciało, uzupełniam kalorie, komunikuję się z rodziną, a chwilę przed snem mam jeszcze czas na to, co analogowe. Gdy wreszcie kładę na poduszce przepełnioną cyfrowym szumem głowę, ogarnia mnie poczucie utraconego czasu. Zadaję sobie wtedy niewygodne pytanie – może nieobce także i Wam – czy ten dzień spędzony w sieci, mimo tylu wrażeń, był coś wart?

miejsce pracy z wieloma, gotowymi do pracy laptopami oraz innymi gadżetami

W artykule piszę o różnych obliczach internetu, o tym, jak się odbija na nas cyfrowe życie - na ludzkiej psychice i zdrowiu. Zastanawiam się też, nad społecznymi skutkami ubocznymi tego nowego, lepszego(?), stylu życia. Pamiętając jednocześnie, że sieć to znacznie więcej niż to, co widzę w okienku swojego laptopa... Już nie wystarczy przecież wcisnąć off, by się z niej wylogować.

Serfowanie po sieci zaczynam od rytuału. Najpierw sprawdzam skrzynkę mailową, zerkam na Facebooka, który filtruje dla mnie przepastny ocean nowych informacji, potem przeglądam prasę elektroniczną – lubię wiedzieć co się aktualnie dzieje, i chłonę interesujące treści z YouTuba czy TEDa. Mój umysł jednak chętnie odrywa się od pierwotnego zamiaru. Klikam pauzę lub odkładam lekturę, by pobiec za likiem, zanurkować w przepastnym Google'u lub przeszukuję bazy danych na Filmwebie czy Lubimyczytać. Wiele rzeczy dopomina się mojej uwagi, wiele rzeczy zapowiada się ciekawie i ekscytująco. Dlatego przemieszczam się szybko i przebywam w paru cyfrowych miejscach naraz.
 

Inter-network

Sieć zabiega o nasz czas - tak jest skonstruowana. Wielkie „państwa”-przedsiębiorstwa, jak Google czy Facebook bardzo potrzebują naszej uwagi. Dzieje się tak, ponieważ czerpią zyski nie z abonamentu, a ze spersonalizowanych reklam. Inne, dysponujące równie ogromną ilością atrakcyjnych i łatwo dostępnych treści, starają się zatrzymać nas u siebie jak najdłużej, by wyeliminować w ten sposób konkurencję. Jestem więc w sferze własnych pasji i zainteresowań, a jednocześnie poruszam się na gorącym informacyjnym rynku. Konsumuję i jestem konsumowany. Z trudem zachowuję rozdział między tym, co uznaję za prywatne, a tym co uchodzi(ło) za publiczne. Nazwałem wspomniane korporacje państwami, choć nie miałem na myśli samej tylko imponującej „populacji” użytkowników, chciałem w ten sposób uwypuklić ich niebotyczne przychody (Amazon: 232 mld dol w 2018, Alphabet/Google: 136 mld dol, Facebook: 55 mld dol) - większe niż te, jakimi dysponują niektóre państwa narodowe - oraz skoncentrowaną w ich strukturach organizacyjnych i mechanizmach władzę i wiedzę.

Jak widać, internet nie tylko łączy ze sobą hosty i pomniejsze sieci, jest wielowarstwową sferą publiczną, która dostarcza informacji, umożliwia szybką komunikację ze światem, udostępnia wiele sposobów konsumpcji, pracy i rozrywki. I wciąż, dzięki choćby aplikacjom i mobilnym gadżetom, poszerza swoją ekspansję na rzeczywistość, także (albo zwłaszcza) na tę społeczną i prywatną. Z mojej perspektywy, blogera i kulturoznawcy, sieć jest lepem na ciekawość, potrzeby i zachcianki użytkownika. Dobrze wykalkulowanym lepem, takim który świetnie mnie zna – czerpie bowiem zniuansowane dane na mój temat i analizuje je w środowisku big data. 

Ma więc dostateczne zaplecze i wiedzę, by mnie porwać. W to nie wątpię. Wiem też, że mam skłonność, by się od niej uzależnić. Życie w sieci pełne jest wrażeń - różnorodnych i łatwo dostępnych. Sieć ma moc rozpraszania nudy i melancholii za pomocą lawiny bodźców. Ponadto angażuje w wirtualne społeczności („Jeśli nie ma cię na FB, nie istniejesz!” - czy jeszcze się tak mówi?), choć mają one dość efemeryczny status i często – ukierunkowane na konsumpcje – są oderwane od ważnych ludzkich problemów. Niemniej trzeba nadmienić, że jest też przestrzenią dla tzw. "e-mobilizacji"; działalności aktywistów czy ruchów społecznych, aczkolwiek ich przekaz rzadko dociera do naszej prywatnej banki. Ponadto sieć stale zachęca nas do interakcji, oferując faktycznie kilka prostych, "koniecznych" działań. Klikam, scrolluję, komentuję, linkuję, oceniam, lajkuję...

Zasadnicze pytanie brzmi: czy dzięki sieci czuję się szczęśliwszy?

Internet to wyjątkowe narzędzie. Nie zaprzeczam. Nieodzowne podczas pandemii. Poszerza sferę naszych możliwości i oferuje elastyczność, jaka do tej pory była dla człowieka nieosiągalna. Dzięki smartfonowym „apkom” i inteligentnej infrastrukturze sieci, usprawniamy swoje codzienne procedury i życiowe przedsięwzięcia; możemy skrupulatnie wykorzystać każdą dostępną nam chwilę. Mając odrobinę cyfrowych kompetencji, możemy żyć szybciej i efektywniej. Czy jednak nie dzieje się to pewnym kosztem?

Praca, nauka, konsumpcja i międzyludzkie relacje – te obszerne dziedziny życia, przetworzone przez medium, osadzone w protokołach informacyjnych, zbiegają się na moim pulpicie, stając się po trosze alternatywą dla - coraz bardziej odległego - „realnego życia”, życia bez udziału nowych mediów. Nie tylko spędzamy czas przed komputerem, z konsolą czy telewizorem, ale przez 13 godzin w ciągu dnia mamy pod ręką swój telefon. Sięgamy po niego właściwe co chwilę i bez większej potrzeby. Dawniej, gdy nie patrzyły na nas wszechobecne ekrany, ścisły harmonogram pętał wspomniane sfery w określone godziny. Był czas na pracę, obowiązki i czas na zabawę. Dzisiaj, za sprawą mediów, ta rutyna niemal już nie obowiązuje.

Pandemia wirusa SARS-CoV-2 uwidacznia to jeszcze dobitniej. Gdy spada na nas przymus przenoszenia wszelkich aktywności i relacji społecznych do sieci, nie tylko doświadczamy imersji na zupełnie inną skalę, ale także zauważamy pewne problemy.

Na pierwszy plan wyłania się wykluczenie cyfrowe (w Polsce niemal 20% osób nie korzysta z internetu), a tuż obok konieczność polegania na komercyjnych rozwiązaniach, których pryncypia nie są wyczulone na społeczne wartości, jakie chcielibyśmy w tych czasach otoczyć opieką. Dalej majaczą (jakby odroczone) kwestie dotyczące naszego samopoczucia i życia on-line.

*

Człowiek (skupiony zwłaszcza na swoim życiu, podlegający stresom i emocjom) versus machina, działając na prawach rynku z wykorzystaniem dostępnej wiedzy o człowieku; efektywna i ciągle optymalizowana. Jednostka kontra „osobliwość” sieci, która się go uczy. Taka sytuacja może przyprawić o poznawczy dyskomfort.

Życie lokalne, życie globalne

Dzięki rozwojowi techne, to, co niegdyś było tylko lokalne a więc spoiste, określone, charakterystyczne dla danego miejsca, włącznie z ludzką tożsamością – wzbogaciło się o dziwną narośl, na którą składają się zaprojektowane przez człowieka środowiska: WWW, multimedia, virtual reality czy augmented reality oraz wszechobecne, realizujące wciąż nowe zadania algorytmy. Pracujące dziś także dla sądów, banków, sztabów wyborczych i aparatów prewencji. Właściwie organizują nasze życie. Narośl ta - rezultat komputeryzacji i okablowania świata - pozwoliła ludzkości w znacznym stopniu pokonać zależność od czasu i przestrzeni.

To, co lokalne stało się więc „glokalne” - zintegrowane z globalną siecią. Skutkiem czego społeczeństwa „globalnej wioski” muszą stale konfrontować się z wielością ludzkich postaw, idei i wartości. To nowe środowisko wpływa na kulturę w której żyjemy (czasem w nieoczekiwany sposób), kształtuje nowe paradygmaty, nasze nawyki i język, którym się posługujemy. Jednocześnie integruje, ale i wprowadza nowe podziały.

Zderza nas także z globalnym rynkiem; z jego odmiennymi koncepcjami biznesu: rodem z USA, Europy czy z Azji, ogromem usług i towarów, zwłaszcza pod postacią znaków (np. artykułów prasowych, programów, gier czy filmów), które łatwiej poddają się cyfrowej dystrybucji. Wielość pomysłów na życie - zbiorowych i indywidualnych, jak i zróżnicowany kulturowo stosunek do pracy, nierzadko rodzi problemy. Tak na marginesie, świetną ilustracją tego zagadnienia jest film dokumentalny „Amerykańska Fabryka” (2019), który przybliża historię przejęcia i restrukturyzacji fabryki szyb samochodowych w Ohio w USA przez nowego chińskiego właściciela. 

*

By doświadczyć tej – niech będzie prowokacyjnie – globalnej techno-utopii, nie muszę wcale zasiadać na ławie oskarżonych, czy być śledzony przez kamery miejskiego monitoringu lub własny tablet. Dla niektórych, mniej zorientowanych osób, byłyby to być może przykłady rodem z "Black Mirror". Na ogół algorytmy są dyskretne, łatwo wpadają w tło naszego cyfrowego życia, gdzie przeważnie nie budzą sensacji. Swoją drogą, jest w tym zjawisku coś na kształt społecznego przyzwolenia lub wiary. Traktujemy algorytmy jak naturalne zjawisko, rzecz, której organizacja nie należy do nas, więc je akceptujemy. Bierzemy "na wiarę".

Jeśli zastanawiamy się jaka temperatura jest za oknem, wystarczy że sięgniemy po telefon. Ten prosty gest, dziali nas od informacji. Dzięki kosmicznej technologii, ogromowi ciągle aktualizowanych satelitarnych danych i pracy algorytmów, otrzymamy szczegółową prognozę pogody na cały dzień. Zwykle jednak, nie znając zagadnień technicznych (bo do czego nam one?), bierzemy możliwościach smartfona – telefonu, aparatu cyfrowego, telewizora i komputera w jednym, za coś zupełnie normalnego. Gdy, podczas letniej wyprawy, poszukujemy regionalnych wiadomości czy turystycznych wskazówek - coraz rzadziej dostępnych za pośrednictwem papierowej prasy - te spłyną na nasz telefon w porannym news feedzie na FB lub dzięki uczynności osobistego asystenta, który zna nasze potrzeby. Rzadko zdajemy sobie sprawę, że dzieje się to przy użyciu sieci o globalnym zasięgu i zaawansowanych technologii informacyjnych. Nie jesteśmy wtajemniczani w te niuanse, naszym zadaniem jest przede wszystkim nabywanie usług i konsumowanie. Tylko tego, oraz wiary w algorytmy, od nas się oczekuje.


Przy okazji widać także, jak bardzo oplotła nas ta szybka informacyjna sieć. Nie liczy się już odległość, która dzieli nas od informacji (czy od jego źródła), ani czas, jaki jest potrzebny, by do nas dotarła. Te dwie wielkości fizyczne uległy skompresowaniu. Oceany informacji z całego globu (a nawet z okołoziemskiej orbity) są dostępne w tej chwili. Ale to tylko jedna - ta lepsza - strona medalu postępu technicznego.

Tymczasem sieć wciąż się rozwija. Wielkimi krokami zbliża się internet mobilny 5G, internet rzeczy i naszpikowane elektroniką – inteligentne miasta. W tych okolicznościach podział na realne i cyfrowe (wirtualne) staje się bardzo umowny i przestarzały. Bez problemy przechodzimy z jednej rzeczywistości w drugą, bądź przebywamy w obu jednocześnie. Pojawiają się wreszcie nowi aktorzy i nowe biznesy. W pewnym sensie to cyfrowy dziki zachód, przestrzeń wielu możliwości, wciąż bez liczących się regulatorów i społecznych instytucji kontroli.

Dzięki temu, posiadające kapitał i ambitne komercyjne wizje byty, jak Alphabet – konglomerat wielu wpływowych firm (zwłaszcza Google'a), za pośrednictwem nowych technologii i usług kreują naszą rzeczywistość. Alphabet trzyma pieczę nie tylko nad popularną wyszukiwarką, intensywnie inwestuje w przyszłość: testuje możliwości sieci neuronowych, autonomicznych taksówek oraz systemów zarządzania miastem i domem, a nawet poszukuje lekarstwa na starość (vide Calico). O naszej przyszłości myślą także inżynierzy społeczni Facebooka z Zuckerbergiem na czele, którzy planują „poprawiać nasze życie”. Niestety. Jeśli wziąć pod uwagę dotychczasowe badania naukowe i srogą krytykę pod ich adresem (np. głośna sprawa "Cambridge Analytica"). Z kolei twórca Amazonu i potentat w branży IT, Jeff Bezos, rozbudował armię serwerów chmurowych, które udostępnia choćby takim firmom jak Uber czy Netflix, dzięki czemu mogły podnieść swoje standardy technologiczne i zyskać przewagę nad konkurencją. Teraz ten cyfrowy Midas zajmuje się tworzeniem infrastruktury pod turystykę kosmiczną. Jego przedsiębiorstwo BlueOrigin ma już na tym polu pewne sukcesy. Jeśli – tak półżartem – jakiś lunarny turysta zamówi kiedyś kijek do selfie, to Amazon pierwszy dostarczy mu to niezbędne do przetrwania narzędzie. 

Choć już dostępne usługi wydają się nam-konsumentom na rękę, ponieważ mają na uwadze nasz czas i kieszeń, to jednak generują pewne koszty społeczne. Wiemy, że Google czy Facebook karmią się naszymi danymi, by generować złożone profile psychograficzne (cenny produkt na rynku!), a następnie udostępniać te pakiety wiedzy – często bez naszej woli – najbardziej zainteresowanym (np. politykom podczas kampanii). Obecnie algorytmy potrafią z dużym prawdopodobieństwem określić nasze zainteresowania i poglądy, motywacje, majętność, aktualny nastrój, orientację seksualną - mogą wskazać także naszych (niekoniecznie jawnych) partnerów, czy zdiagnozować – np. po próbkach głosu – chorobę, na którą cierpimy. Są to dane, których ujawnianie nie zawsze będzie dla nas korzystne.

Co jest celem tego cyfrowego wywiadu? Z pewnością dobrze dopasowany produkt lub usługa, ale także mój zaprojektowany wybór, określone działanie. "Firmy internetowe chcą ingerować w to, co robią użytkownicy - tłumaczy Katarzyna Szymielewicz, prawniczka i prezeska Fundacji Panoptykon. - Chcą we własnym interesie moderować treści, decydować o tym, co będzie popularne, a co zniknie, prowokować użytkowników do interakcji, uzależniać ich od swoich usług". Obserwują nas na niewyobrażalną skalę, a zgromadzone dane służą później jako narzędzie wywierania wpływu. Czasem okazują się równie pomocne w sprawowaniu władzy aparatom państwowym. Według autorki przytoczonych słów niepostrzeżenie staliśmy się, niczym w orwellowskiej wizji, społeczeństwem nadzorowanym - kontrolowanym przez układ sił: firmy hi-tech i państwo.

Tymczasem droga ku nadzorowi rozpoczyna się od "niewinnej darmowej usługi" i bazy danych.

Jeśli zechcę, inteligenty asystent (np. Google Now) pomoże mi w planowaniu dnia. Żyję w pośpiechu, więc chcę sobie zapewnić odrobinę komfortu. Od teraz, w oparciu o zgromadzone dane (np. zapisy w kalendarzu, historię wyszukiwań, czy zawartość skrzynki mailowej), utworzone schematy działania, AI będzie przewidywała i wpływała na moje decyzje. Mój profil osobowy, oraz informacje z innych źródeł, mogą posłużyć następnie innym korporacjom lub państwu. Cierpi na tym prywatność i niezależność użytkownika, a gdy ktoś wpływowy spróbuje go kontrolować, wykorzystując do tego celu jego preferencje, lęki lub niezdecydowanie w kwestiach politycznych (vide przypadki wpływania na głosy wyborców), ucierpi też demokracja i status prawdy w elektronicznych mediach. 

*

Niemniej ważną kwestią jest, to że koncerny hi-tech chętnie wykorzystują luki prawne, co podsyca niepokoje na poziomie lokalnych rynków i społeczności. Wówczas upadają małe firmy o lokalnych tradycjach; upowszechniają się nieatrakcyjne, elastyczne formy zatrudnienia (prekariat); z dnia na dzień rewitalizuje się zróżnicowaną miejską przestrzeń, zaburzając w ten sposób - choć historia na szczęście zna od tego wyjątki - charakter lokalnych więzi społecznych (gentryfikacja). Najważniejsze są słupki wzrostu i nowe źródła dochodów.

Wystarczy, że wpływowi usługodawcy, jak Uber, czy Airbnb wkroczą na nowe podwórko. Uber oferuje tanią i szybką mobilność, dzięki finansowemu wsparciu udziałowców. Nie szanuje jednak praw pracowniczych swoich kierowców - których uważa przewrotnie za "partnerów" lub "wolontariuszy" -  ani zasad uczciwej konkurencji. Podobnym, niechlubnym stosunkiem do pracowników fizycznych i swoich dostawców "zasłynął" Amazon – największy na świecie sklep internetowy. W jego wypadku krytykowane są m.in. wysokie normy wydajnościowe, nieustający monitoring (oparty, znowu, na gromadzeniu i analizie danych) oraz niskie pensje. Wreszcie Airbnb udostępnia tani, krótkoterminowy wynajem mieszkań, wykorzystując brak regulacji prawnych. W skutek tej działalności zwyczajne życie społeczne w najbardziej obleganych przez turystów miastach ulega degradacji. Wszyscy ci biznesowi gracze toczą agresywną walkę o monopol w swojej branży, dążąc do kumulacji kapitału i władzy. 

Także Netflix, streamingowa platforma telewizyjna, zmienia naszą rzeczywistość – zwłaszcza w sferze rozrywki i wolnego czasu. Oferując dużą ilość (nierzadko jakościowych) treści oraz wysoki, wspomagany przez AI, standard transmisji danych, z pewnością uszczupla wpływy do budżetu tradycyjnych kin, ale skutki "uboczne" jego usługi mają także inny, subtelniejszy wymiar... Jednak, po kolei.


Bycie w sieci

W tym nowym świecie, w którym sieć anektuje kolejne sfery życia, a automaty i „myślące” technologie wkraczają w życie publiczne, jest wiele strategii bycia online. Użytkownik obiera własną, charakterystyczną dla siebie cyfrową ścieżkę w oparciu o pewne ramy, na które składają się: jego potrzeby i preferencje, nabyty kulturowy kapitał, edukacja i świadomość, zasobność portfela oraz wreszcie – zaprojektowane i kontrolowane przez firmy IT środowisko technologiczne (z jego algorytmami, organizacją, możliwościami, bodźcami, etyką itd.). Wprowadzam się do tej cyfrowej bajki o lepszym życiu, ale muszę grać w niej podrzędną rolę. Zgodną z mętnymi zasadami, których często nie da się negocjować. Mogę przemieszczać się "domyślną", ubitą już ścieżką, albo też ostrożnie kluczyć i forsować własną. Przynajmniej na tyle, na ile to możliwe.

Na tę szeroką gamę opcji i konfiguracji cyfrowego życia przypada jeszcze rama dostępnych wolności, gwarantowanych przez ustrój społeczno-polityczny, czyli państwo – gwarant podstawowych praw, o którym tak łatwo zapomnieć serfując po sieci. Chińczyk, który musi uważać na swój rating – zupełnie realną, przyznawaną mu przez system ocenę, nie podejmie z nami debaty na temat ośrodków władzy i kontroli w sieci. W sieci, czyli (niemal) wszędzie.

To pozornie łatwe i przyjemne życie, okazuje się pełne trudnych (albo pochopnych) wyborów.

Cierpię na głód wiedzy, dlatego lubię myśleć, że moja cyfrowa ścieżka wiedzie ku źródłom informacji. W sieci jest ich jednak stanowczo zbyt wiele, dlatego używam popularnych filtrów: wyszukiwarki Google (także na YT) i facebookowego news feedu. Staram się nie grać w otwarte karty z władcami internetu, choć wiem, że mają wyrafinowane sposoby czerpania (i generowania) danych na mój temat. Analizom big data czy szpiegującym algorytmom FB – śledzącym mnie po całym internecie (!) – ciężko się wymknąć. Mimo to, wolno próbować. Wszak tam, gdzie jest popyt na prywatność i transparentne usługi, pojawiają się inni, godni zaufania usługodawcy. Ważne jest, by nie pozostawiać swoich danych w rękach tylko jednego, zwłaszcza podejrzanego, gracza. Wiele też zależy od tego, czy w ogóle chce nam się rozwinąć menu i kliknąć ustawienia. O ile machina Zuckerberga chce wiedzieć o nas wszystko i nie daje się łatwo zatrzymać, to twórcy Google'a dają nam inne, łagodniejsze opcje „współpracy”. 

*

Zasadniczy problem dotyczący gromadzenia wiedzy leży jednak gdzieś indziej – w sposobie w jaki internet, wraz ze swoją złożoną i wielokanałową architekturą odpowiada na przyrodzoną naszemu gatunkowi ciekawość. Niestety, w środowisku przeładowanym informacją, nasze napędzane dopaminą mózgi skłonne są do impulsywnego, mało skutecznego korzystania z tego bogactwa. 

Każda potencjalnie ciekawa wiadomość, tweet, powiadomienie, czy link do kolejnych treści, czyli każde novum, na które musimy przecież zareagować, dają nam przyjemny bodziec i nieodpartą pokusę dalszego poszukiwania. Wiedzieć więcej oraz znać opinie innych na nasz temat to instynkty, które towarzyszą nam od czasów kultury zbieracko-łowieckiej. Kiedyś były nam potrzebne by przetrwać i ocalić swoje miejsce w grupie, dzisiaj, w dobie nadmiaru informacji, mogą przyczynić się do pogorszenia stanu zdrowia fizycznego i psychicznego (jak stwierdzono w przypadku FB) oraz powodować trudności w efektywnym przyswajaniu wiedzy. Z tego samego powodu, próbom odizolowania się od internetu i mediów społecznościowych towarzyszy często lęk przed odłączeniem (z ang. FOMO; czyli Fear of missing out), czyli dojmujące poczucie, że w sieci wiele dzieje się bez nas.

Te rewelacje płyną z wielu źródeł, także naukowych (o szeroko zakrojonych badaniach donosił m.in. „American Journal of Epidemiology” w 2017 roku). Uwidoczniły one istotny związek częstego korzystania z mediów społecznościowych z deklaracjami użytkowników o niskim zadowoleniu z życia.

Ponadto o problemach z zapamiętywaniem, rozumieniem, twórczym i krytycznym myśleniem oraz w ogóle – niedobrym samopoczuciu pisało także wielu dziennikarzy, choćby Nicholas Carr, autor książki o znamiennym tytule: „Płytki umysł. Jak internet wpływa na nasz mózg”, czy patolog i bloger, Bruce Friedman, który przyznał, że niemal utracił już zdolność uważnego czytania i przyswajania wiedzy.

Już po pierwszym akapicie walczymy o skupienie uwagi, starając się nie myśleć o kolejnych porcjach dostępnej w wyszukiwarce wiedzy i „rozpraszaczach”: otwartej zakładce z Messengerem, ciekawym podcaście na Spotify, czy spauzowanym filmie na YT. Średni czas jaki spędzamy, przykładowo, na stronach magazynów opinii często nie przekracza 10 minut, a w niektórych skrajnych przypadkach wynosi niecałą minutę. Czytamy pośpiesznie, szukając puent i wypunktowanych, łatwych tez lub skaczemy od lidu do lidu. Zastępujemy swobodną refleksję natychmiastowym działaniem, zadowalając się jedynie pierwszą zdobyczą i pobieżną analizą treści. 

Niestety, pozostawiamy sobie niewiele czasu na zintegrowanie nowej wiedzy – umocowanie jej w pamięci długotrwałej (tzw. konsolidację pamięci), bo już bierzemy się za kolejną, i kolejną porcje informacji, której i tak nie zdołamy przyswoić. Dlatego w środowisku wielu dostępnych na jedno kliknięcie atrakcji, pogrążenie się w głębokiej, korzystnej dla nas lekturze, twierdzi Carr, przypomina właśnie walkę. I choć często deklarujemy sporą wiedzę na jakiś temat, to, niestety, po zweryfikowaniu jej, okazuje się, że najlepiej pamiętamy, gdzie tej informacji w sieci szukać.

O niekorzystnym wpływie krytykowanych mediów mówią nawet sami ich twórcy: „Krótkoterminowe, napędzane dopaminą sprzężenia zwrotne, które stworzyliśmy, niszczą społeczeństwo – stwierdził ChamathPalihapitiya, były wiceprezydent FB do spraw pozyskiwania nowych użytkowników. – Koniec cywilizowanej debaty, koniec współpracy, zamiast tego dezinformacja i nieufność”. I dodaje: „Mam ogromne poczucie winy. Sądzę, że tak naprawdę wszyscy przeczuwaliśmy te konsekwencje”. Znacznie dosadniej ujął to Sean Parker, niegdyś menadżer do spraw operacyjnych, stwierdzając, że kalifornijska firma specjalizuje się w „wykorzystywaniu słabych punktów psychologicznych” użytkownika.

Mark Zuckerberg, władca tego imperium, nigdy nie potwierdziłby tych opinii, pytany natomiast o próby manipulowania facebookowiczami, przekonywał iż użytkownik z pewnością potrafi posłużyć się własnym rozumem i ocenić, co jest dla niego dobre. Jednak mit racjonalnego konsumenta upadł dawno temu, a od tamtej pory marketing stawia na nasze nawyki, afekty, pochopne decyzje i słabości, dlatego arogancką odpowiedź Zuckerberga z pewnością nie można uznać za zadowalającą.

Problem oczywiście nie dotyczy tylko FB, technikami mającymi podtrzymać naszą uwagę rozporządza niemal cały komercyjny internet. Spójrzmy choćby na popularne, "brukowe" portale informacyjne, czy mocno nabodźcowaną architekturę Filmwebu. Ciągłe powiadomienia, połączone w jeden strumień filmiki, obszerne reklamy, clickbaity, skumulowane linki, popularny kontent w zasięgu oka i spersonalizowane treści – wszystko to mówi nam: „zostań, kliknij! Zobacz, ile tu ciekawych rzeczy".

*

Także wspomniany już Netflix powinien dostać żółtą kartkę. Ot, choćby za samo dynamiczne menu, które na powitanie - bez jednego kliknięcia - częstuje nas próbkami filmowej akcji. Obsługująca platformę AI ma za zadanie przyciągnąć uwagę widza i zapewnić mu nieprzerwany strumień filmowych wrażeń. Cały nowy sezon ulubionego serialu obejrzymy tutaj za jednym zamachem - to miło, że mamy taką opcję - a program skróci dla nas czołówki i napisy końcowe, co już nie każdemu musi odpowiadać. Po seansie Netflix z marszu podaje nam kolejne spersonalizowane treści, już pobrane i gotowe do szybkiej ekspozycji: "hity" z top 10, gorące nowości, te najbardziej zgodne z naszym profilem. Sam kontent, bez chwili na nudę.

Niestety użytkownicy nie mogą wystawiać ocen obejrzanym produkcjom (choć mogą posiłkować się innymi serwisami), by mógł powstać ich społeczny ranking, więc, zachęceni samym bogactwem oferty, czy kampanią promocyjną, próbują uszczknąć wszystkiego, trafiając także na produkty gorszego sortu. Samo lajkowanie generuje przede wszystkim listę potencjalnych "ciekawych treści" dla jednego użytkownika - nie wiemy ile w sumie przyznaliśmy lajków danemu tytułowi. Netflix zachowuje tę wiedzę dla siebie.

Złapany właśnie w taką dopaminową pułapkę zanurzyłem się, na czas kilku odcinków, w paru wątpliwych serialowych uniwersach, a przecież na mojej liście „ciekawych filmów i seriali” (do obejrzenia gdzieś indziej – na HBO, dowolnym VOD czy DVD itd.) jest tyle godnych uwagi pozycji. Łatwo jest utknąć w tej filmowej chmurze na wiele godzin, by przebierać, lajkować i organizować półkę własnych tytułów. Nadmiar jednocześnie cieszy i frustruje, zachęca do eksploracji, jak i bezcelowego scrollowania. I ten ból głowy na koniec, który dopada mnie też czasem na YT, a można go wyrazić pytaniem: „czego ja właściwie tutaj szukam?”.

Ekonomia nieustającej chwili

Internet w zamyśle swoich twórców miał być przestrzenią swobodnej debaty, demokratycznej równości i miejscem wolnym od ośrodków władzy. Tak się jednak nie stało. W ten doniosły, nieco hipisowski projekt (owoc lat 60. i 70.) włączyła się ekonomia i rynek, które narzuciły mu zasady pomnażania zysków, ciągłego wzrostu i nieustającej konsumpcji. 

W konsekwencji użytkownik został sprofilowany i utowarowiony; wystawiony na próby manipulacji, które zaprojektowano w oparciu o (ukształtowane w toku ewolucji) skłonności naszego umysłu. Podobnie jak w przepychankach politycznych, zaangażowane strony mogą sięgać np. po fake news, by wywołać negatywne emocje i wzmocnić pewne reakcje społeczne, tak marketing cyfrowy nie waha się wykorzystywać FOMO(!), by osiągnąć swój cel. Także sieć jest polem walki o wpływy.

Jej obecny model, domagający się regulacji i społecznej uwagi, osiąga koleje poziomy zaawansowania i zasięgu. Służy już nie tylko nauce i kulturze, do czego była pierwotnie predysponowana, ale także bankowości i handlowi, wywiadowi na niewyobrażaną skalę (rewelacje Snowdena), a także obsłudze dronów bojowych czy robotów ratujących życie. Sieć wciąż jest funkcjonalna, w tym sensie, że może usprawniać nasze życie; umożliwia łatwą i szybką wymianę informacji, lepszą mobilność i łatwiejszą konsumpcję, jednak często obraca to na doraźną korzyść potentatów z Doliny Krzemowej.

Natomiast ukryte koszty tej cyfrowej rewolucji, dokonującej się pod sztandarem korporacji, ponosi społeczeństwo, które nie ma w tej grze uprzywilejowanej pozycji. 

*

Z perspektywy jednostki funkcjonującej on-line, sytuacja przedstawia się wręcz paradoksalnie. Technologie których zasadniczym zadaniem było oszczędzanie czasu – jak pisał antropolog społeczny Thomas Eriksen – faktycznie go nam odbierają. Gdy podejmujemy więcej działań naraz; chcemy być „efektywniejsi”, wielozadaniowi, nasze zasoby wolnego czasu drastycznie się kurczą, a rozumowe i powolne podejście do świata staje się wyzwaniem.

Przebywamy w rozhisteryzowanej chwili, w której nawarstwiają się nasze aktywności i przychodzące bodźcie. Myślimy więc tylko o tym, co aktualne lub ewentualnie o tym, co zdarzy się za chwilę. Wpadamy w gorączkowy rytm życia "teraz", koncentrujemy swoją uwagę na tym, co bieżące. Tracimy przez to szerszy, bardziej zdystansowany ogląd rzeczy; stajemy się mniej uczuleni na przeszłość (na historię, tradycję) i przyszłość, która zdaje się nas nie dotyczyć.

A gdy możemy komunikować się praktycznie z każdym, nie pokonując dzielącej nas przestrzeni, przestają istnieć też bliskie relacje. Spędzając więc długie godziny w tej wirtualnej samotności, zapominamy, że kiedyś czas - nim nastąpiła era komputerów - zdawał się płynąć wolniej, stwarzając sposobność dla nudy, swobodnej refleksji, namysłu, kreatywności i snu. Dziś, zaopatrzeni w smartfony; podpięci pod "mądre" chmury obliczeniowych i zawsze czujną AI, myślimy płytko, ulegamy impulsom i chętniej konsumujemy.

W tym świecie nadmiaru i zgiełku największym wyzwaniem dla użytkownika jest kontrola własnego czasu oraz praca nad inhibicją - umiejętnością wybierania tylko tego, co nam konieczne, blokowanie tego, co błahe.

Taką postawę promuje elitarny model oświaty, opierający się w nauczaniu tylko na czarnej tablicy, kredzie i podręczniku. Jedynie "powolne media", jak książka, gwarantują nam skupienie uwagi i lepsze rozumienie. Właśnie dlatego konstruktorzy Google'a czy Apple'a wysyłają swoje pociechy do takich szkół. To, co uchodzi za elitarne okazuje się powrotem do analogowych, jedno-kanałowych źródeł informacji. Czym wiec są oficjalne zapewnienia liderów hi-tech o funkcjonalnych usługach sieci i lepszym życiu wygłaszane na konferencjach? 

To dość niezwykłe zjawisko, gdy sieć - odpowiedz cywilizacji na głód wiedzy człowieka - staje się czymś innym, niż była u swego początku. Ten zwrot można wyjaśnić w oparciu o myśl McLuhana. Znany teoretyk komunikacji pisał, że w rozwoju każdej technologii przychodzi wreszcie moment przesilenia, który sprawia, że jej pierwotna funkcja nagle ulega zaprzeczeniu.

Jeśli, dla przykładu, wszyscy zaczynają żyć ideą mobilności i kupują samochody, w końcu na ulicach powstają korki, a więc bezruch; gdy z kolei w globalnej sieci jest zbyt wielu nadawców i informacji - dużo więcej niż możemy przyswoić, zaburzony zostaje dotychczasowy charakter wiedzy – jej biologiczny, spoisty aspekt. Już nie chodzi o łatwy dostęp do informacji, a jedynie o sztuczne podtrzymywanie uwagi użytkownika. O jazdę bez celu.

Zmierzając do ostatniego słowa, mógłbym sięgnąć po najgorszą pointę. Jednak, jak uczył Nil Postman, technologii nigdy nie należy rozpatrywać wyłącznie jako błogosławieństwo lub przekleństwo. Nigdy nie ma łatwego "albo-albo". Podobnie jak niegdyś pismo, druk czy ruchome obrazy, teraz internet kształtuje ludzką świadomość i kondycję, wpływając na sposób w jaki myślimy i doświadczamy świata, wywołując przy tym nieoczekiwane zmiany społeczne. A skoro nowe medium zasobne jest w te stare - tzn. jest po trosze kinem, biblioteką czy listem, to możliwa jest też zmiana. Jeśli wyczesana z naszych aktywności on-line wiedza - choćby o tym, co może nam pomóc w zachowaniu psychicznej równowagi i umacnianiu zdolności poznawczych - stanie się ogólnie dostępna, a korporacje oddadzą nam swobodę wyboru i, ha!, czas na nudę, rozluźniając tym samym "tyranię chwili", sieć wciąż może dobrze spełniać swoją komunikacyjną rolę. 

Możliwe staną się też: głębsze przeżycie, refleksja i satysfakcja.

By to się stało zjawiskiem powszechnym (bo w sieci są takie "powolne miejsce"), nieodzowny jest krytyczny namysł nad tą - jakże wpływową - technologią, społeczne zaangażowanie oraz wsparcie demokratycznych instytucji. To społeczeństwo, nie ekonomia, powinny organizować reguły panujące w sieci, tak aby, nie tylko korporacje (i nie tylko państwa, vide Chiny i USA) były projektantem tego – na razie ambiwalentnego – postępu.

*

Być może ten czas fizycznej izolacji - "kwarantanny w sieci", mający ustrzec nas i resztę społeczeństwa przed utratą zdrowia (a w pewnym zakresie - również pracy, czy prawa do edukacji i wiedzy), uwrażliwi nas na nierówności panujące w internecie i wartości, jakim realnie sprzyja. Cyfrowy świat po koronawirusie mógłby wówczas stać się bardziej transparentny, bardziej czuły na dane użytkowników i ich zdrowie.




_
Ps. Trochę prywaty. Liczę, że wybaczycie długi czas, który roztrwoniłem na poszukiwanie wiedzy (głównie na temat wpływu tzw. nowych mediów na ludzkie życie) oraz na pisanie tego tekstu. Od paru lat intensywnie korzystam z sieci, dlatego opisane tu dysfunkcyjne skłonności dotyczą także mnie. Niewątpliwie wpłynęło to na tryb mojej pracy przy powyższym tekście.


Bibliografia:
1. N. Carr, Smartfon, twój ukochany wróg, tłum. M. Działoszyńska, "Gazeta Wyborcza" 2017, https://wyborcza.pl/7,75399,22537750,samrtfon-twoj-ukochany-wrog.html
2. M. Konkel, Refleks zamiast refleksji, "Tygodnik Powszechny" 2013, https://www.tygodnikpowszechny.pl/refleks-zamiast-refleksji-18442
3. N. Carr, konferencja naukowa pt. What the Internet is Doing to Our Brains, YT 2015, https://www.youtube.com/watch?reload=9&v=PF1JgIWbSlQ
4. E. Osnos, Ja, Facebook. Sylwetka Marka Zuckerberga, "Pismo" 2019, https://magazynpismo.pl/ja-facebook-sylwetka-marka-zuckerberga/?seo=pw
5. M. Filiciak, Religia, narkotyki i komputery, "Dwutygodnik.com" 2017, https://www.dwutygodnik.com/artykul/7203-religia-narkotyki-i-komputery.html
6. K. Szymielewicz, konferencja TED pt. Your digital shadow betrays you, YT 2014, https://www.youtube.com/watch?v=ExhZJgDWfKM
7. FOMO 2019. Polacy a lęk przed odłączeniem - raport z badań, praca zbiorowa, Warszawa 2019, https://www.wdib.uw.edu.pl/attachments/article/2535/FOMO%202019_Raport.pdf
8. T. Eriksen, Tyrania chwili, Warszawa 2003.
9. K. Loska, Dziedzictwo McLuhana. Między nowoczesnością a ponowoczesnością, Kraków 2001.
10. Oficjalna strona fundacji Panoptykon, https://panoptykon.org/szymielewicz-plus-minus (dostęp: 10.03.2020).
11. A. Tarkowski, Spotkamy się przecież online! Felieton o cyfryzacji i pandemii, https://centrumcyfrowe.pl/czytelnia/spotkamy-sie-przeciez-online-felieton-o-cyfryzacji-i-pandemii/ (dostęp: 22.03.20)

Komentarze

  1. Muszę powiedzieć, że ten tekst sporo mi uzmysłowił! :o Dzięki Onufry

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za ten tekst. W skondensowanej formie przytacza Pan najbardziej fundamentalne problemy związane z ekspansją internetowego laissez faire, pozostawiając przy tym pewną dozę nadziei. Nie będzie niczym odkrywczym, jeśli powiem, że gros wymienionych tu efektów kognitywno-behawioralnych dotyczy i mnie jako użytkownika sieci — zwłaszcza podobnie jak Bruce Friedman diagnozuję własne problemy z utrzymaniem skupienia czy tą podstawową chyba czynnością jak uważne czytanie. À propos czytania: Olga Tokarczuk w jednym z wywiadów opisując swoje doświadczenia z czytelnikiem brytyjskim, określiła go przede wszystkim jako czytelnika uważnego. Skłania mnie to do refleksji nad nierównym rozproszeniem negatywnych skutków dostępu do globalnej sieci między różnymi społeczeństwami. Bo podczas gdy Brytyjczycy spędzają średnio każdego dnia niecałe sześć godzin przed ekranem tak mieszkańcy Filipin — a więc kraju o niższym stopniu rozwoju socjoekonomicznego — już ponad dziesięć. Tak na koniec może warto też wrócić do Platona i rozważań o przewadze mowy nad pismem. Bo podobną intelektualną impotencję wywołuje dziś nieokiełznana jeszcze technika, jaką ten nasz internet.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przedziwne czasy, z jednaj strony mamy zjawisko wykluczenia cyfrowego, a z drugiej, problem wpływu tego medialnego, nieunormowanego jeszcze, środowiska na nasz umysł, a tym samym - nasze postawy i zachowania. Niedoskonałe medium staje się naszym (wątpliwym) "przedłużeniem"... Tak, gdzieś tli się jednak nadzieja, może częstsze przebywanie w sieci podczas "kwarantanny" uczyli nas na jej mankamenty (przecież tu także chodzi o zdrowie publiczne!). Platon bał się o ludzką pamięć, a jednak to pismo wyniosło naszą cywilizację - m.in. dzięki rozwojowi nauki, sztuki i kumulacji wiedzy - na wyższy poziom. Dzięki za komentarz.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty