Inteligentny humor

Jacques Tati, reżyser Wakacji pana Hulot (1953), był w pełni świadomy specyfiki filmowego żartu. Wiedział, że dobra scena nie musi być dosłowna, by bawiła widza. Humor to magiczna sztuczka, dopracowana przez iluzjonistę w każdym szczególe; to kwestia wyjątkowo subtelnych zabiegów, w które zaangażowana jest cała ekipa filmowa i sam – uzyskany w drodze współpracy – filmowy obraz. Ale to nie wszystko, nieodzownym elementem filmowego gagu jest przecież aktywny odbiorca, odczytujący (bądź nie, jeśli brak mu kompetencji) wszelkie zamierzone niezgodności, niekonsekwencje i odniesienia zaprogramowane w kinowej wizji. Dzięki temu zmysłowi, widź dekoduje żart - odczytuje wyreżyserowane gafy, nieporozumienia, faux pas filmowych postaci, a nawet, co ciekawe, "potknięcia" realizacyjne, tj. momenty, w których autor świadomie żartuje z (na ogół przejrzystych) filmowych konwencji. W efekcie kinowa widownia może się śmiać.

Opowieść wydaje się banalna. Oto w pełni lata, w urlopowym sezonie, wszyscy hurmem ruszają na wypoczynek pod słońcem. Zmobilizowane zostają rowery, autobusy, pociągi i samochody. Powstaje tumult na dworcach i prowincjonalnych drogach, które witają napływ miastowych gości bez szczególnego entuzjazmu. Kurort położony u stóp malowniczej plaży przeżywa oblężenie – zakwaterowali się tu liczni gość wraz z rodzinami, z różnych sfer i środowisk. Nieomylnie rozpoznamy ich po wyglądzie (i rekwizytach), nabytym języku, czy preferowanym sposobie bycia. Jest wśród nich m.in. weteran wojenny, z całą godnością zdobytych odznaczeń i batalistycznych osiągnięć; biznesmen, niemogący rozstać się z telefonem i aparatem fotograficznym, czy stare małżeństwo, mające czasy miłosnej namiętności dawno za sobą. Wszystkich letników łączy raczej apatyczny, unormowany rytm wypoczynku, zgodny z nadmorskim harmonogramem.

plakat łączący kilka filmowych wątków, ponad wszystkimi postaciami góruje pan Hulot z fajką, biorący okropnie niewłaściwy zamach rakietą do tenisa...
Sugestywny plakat do filmu, ujawniający niektóre motywy...

Ten słoneczny spokój i cudowny porządek zrujnuje – ku naszej uciesze – spóźniony pan Hulot (z niemym "t" na końcu – co ładnie objaśnia jedna z początkowych scen) oraz jego dość hałaśliwy automobil. Ten sympatyczny jegomość, w trenczu, charakterystycznej czapce i z nieodzowną fajką w ustach – swoista personifikacja tradycji i nowoczesności (o niespełna dwumetrowej sylwetce), ma najzupełniej towarzyskie zamiary i pogodny stosunek do świata. Niestety, skupione w nim niewyczerpane pokłady entropii i gapowatości sprawiają, że nie zostanie przyjęty z otwartymi ramionami. A już na pewno nie przez wszystkich...

W Wakacjach pana Hulot Tati wciela się po raz pierwszy w postać niezwykłego dżentelmena i jednocześnie – już w osobie reżysera – z powodzeniem realizuje zupełnie autorską strategię (do której przymierzał się wcześniej w debiutanckim Dniu świątecznym). Obejmuje pieczę nad każdym aspektem filmu: staje po obu stronach kamery, znacząco ingeruje w warstwę wizualną i dźwiękową, wreszcie – działa według oryginalnego scenariusza, w którym nie ma miejsca na improwizację i przypadki, rezygnuje też z introspekcji i wyjaśniania głębszych motywacji postaci. Dlatego nie zaznamy retrospekcji z wcześniejszego życia postaci, anie nie usłyszymy monologu, w którym bohater wyjaśniłby powody samotnej wyprawy nad morze.

Ale przede wszystkim, odrzuca klasyczny model narracyjny - jego opowieść nie dąży przez kolejne sceny aż do spiętrzenia zdarzeń i kulminacji. Tokowi przedstawionych epizodów brak wspólnej logiki i żelaznej konsekwencji prowadzącej do określonego fabularnego celu. Wszystko dzieje się tutaj trochę na wzór (letniej) kroniki filmowej; pośród urlopowej nudy i rutyny, tylko na chwilę ukazują się – niczym anomalie normalnego stanu – tryskające humorem zdarzenia, tylko swobodnie ze sobą powiązane postaciami i scenerią. Jedyną przekonującą ramą dla tych wakacyjnych perypetii mógłby być cykl dnia i nocy, który zapętla się wraz z powracającym motywem muzycznym i rytuałem porannych czynności letników.

Pan Hulot, co warto podkreślić, nie stanowi trwałego centrum ukazanych wydarzeń. "Hulot był przede wszystkim nośnikiem komediowego suspensu – przekonuje Gołuński – lejtmotywem zabawy (...)". Tati rozpisuje wydarzenia (oraz gagi) na wszystkie postaci, kreśląc coś na wzór zbiorowej kultury wypoczynku. W ten sposób autor zachęca nas do przyjęcia szerszej, bardziej krytycznej perspektywy, bowiem łatwo zauważyć, że za uporządkowanym sposobem spędzania wolnego czasu i ogólnym bon tonem, kryją się mieszczańskie przywary. To spojrzenie sprawia ponadto, że darzymy bohatera-fajtłapę coraz większą sympatią - jest to zapewne jedyna osobowość niezdominowana przez społeczne reguły.

sylwetka autora pochylonego nad kamerą
Jacques Tati
Humor, pojmowany jako zjawisko psycho-poznawcze, to kwestia inteligencji. Co nie koniecznie wydaje się oczywiste, ponieważ powstające w naszych umysłach asocjacje wcale nie muszą być wysokich lotów (wszak wiadomo, jaka sfera życia eksploatowana jest w żartach bodaj najczęściej ;)). Humor, pojmowany często intuicyjnie (jako coś, co budzi śmiech), ma więc istotny związek z zasadniczą sferą ludzkiej egzystencji – z rozumieniem pewnych sytuacji/okoliczności; czasem przypadkowych, niewyreżyserowanych, a czasem, jak w kinie, opartych na scenariuszu i gatunkowych konwencjach.

Przejdźmy do przykładu, najlepiej obrazowego. W pewnej scenie Hulot dostrzega dziewczynę w ręczniku wchodzącą do plażowej przebieralni. Idąc dalej zauważa dwuznacznie pochylonego mężczyznę za rogiem wspomnianej budki. Hulot, myśląc, że właśnie przyłapał podglądacza na gorącym uczynku, reaguje spontanicznie. W kolejnym ujęciu z impetem kopie domniemanego wojerystę w wiadomą cześć ciała. Wnet orientuje się, jak straszną gafę popełnił i z miejsca bierze nogi za pas. Nim nastąpi cięcie zauważamy upozowaną rodzinę, a także aparat, do którego przymierzał się pochylony plażowicz.

Tu gag mógłby się skończyć, ale puszczona w ruch przez reżysera iluzja plażowego życia trwa i eksces będzie miał swoje konsekwencje. Komediowy suspens wprowadza napięcie. Czy sprawca felernego zdarzenia zostanie rozpoznany? (Motyw poszukiwania winowajcy zresztą powtarza się z powodzeniem.) Hulot wdaje się w przypadkową rozmowę z (nieświadomą zajścia) damą na temat morskich widoków, ale jednocześnie niespokojnie popatruje za róg przebieralni. Pozbawiony godności mężczyzna wreszcie wyłania się i wygląda sprawcy. Całkiem nie po dżentelmeńsku Hulot opuszcza zdezorientowaną kobietę i rzuca się do ucieczki. Wtedy, wymierzony w rozeźlonego amatora fotografii obiektyw, cofa się wolno i odsłania jeszcze jednego (nie)przypadkowego aktora zaistniałej sytuacji. Ów bogu ducha winny mężczyzna (znacznie drobniejszej postury, co także ma akcent komediowy...) zostaje zauważony za kolejną budką w niedogodnym dla siebie momencie – w trakcie doglądania prawej stopy. Finał tej sceny pozostawia nas z nieoczekiwanym wrażeniem, że oto żartowniś – przynajmniej w mniemaniu poszkodowanego – się odnalazł.

Zaistniały humor sytuacyjny (scenariuszowo dopracowany w każdym szczególe) bierze się stąd, że nasze oczekiwania, co do rozwoju zdarzeń, a także oczekiwania samego pana Hulot, nie spełniają się: zauważony podglądacz okazuje się zgoła kimś innym. Podobnie jak ten nieszczęsny kuracjusz, który przypadkowo zostanie wzięty za kawalarza. Przynajmniej dwukrotnie pojawia się zatem pewna niezgodność, dwuznaczność – coś, co z powodzeniem burzy logiczny przebieg zdarzeń. Dochodzi tutaj do - rozpiętej w czasie - "podwójnej asocjacji"; najpierw widzowi wydaje się, że jest świadkiem aktu wojeryzmu, który przez każdego dżentelmena zostałby uznany za nieprzyzwoity (poznajemy więc doraźną motywację poczynań bohatera), a następnie okazuje się, że jego przypuszczenia były mylne – domniemany podglądacz był zaangażowany w zupełnie inne, niewinne działanie. Gdy spojrzymy wstecz na to, co się wydarzyło, poza fotografa - inicjująca szereg następstw, widziana z pewnej perspektywy (i przy odpowiednim kadrowaniu), okazuje się myląca, dwuznaczna – odsyłająca nas do dwóch odmiennie nacechowanych zajść.


Pomysłowość Tatiego objawia się w złożoności tego zdarzenia, gdzie jedno nieporozumienie, poprzez pochopną decyzję bohatera, dąży do kolejnego, zaskakującego nieporozumienia. O ile nawet pierwsza, zabarwiona erotycznie omyłka, mogła nie zaskoczyć widza (a przez to – nie wydała mu się śmieszna), któremu ograły się już komediowe konwencje i chwyty, to rozwój dalszych wypadków pracuje na korzyść jakościowej, budzącej przynajmniej uśmiech, komedii. W końcu sednem tej komicznej sekwencji jest nie popisowy kopniak, ale paradoksalna sytuacja pana Hulot, którego uczynek przemienia go z postaci rycerskiego plażowicza w zaledwie rubasznego filuta.

Przypatrując się tej scenie od strony inscenizacyjnej, zauważamy całą misterną konstrukcję. Tati stosuje odpowiednie kadrowanie, ciągle trzymając w zanadrzu - niczym asa w rękawie, przestrzeń poza kadrem. Na początku nie posiadamy więc pełnej wiedzy o miejscu, w którym toczy się akcja, a nawet o postaciach biorących w niej udział, co w filmie innego gatunku moglibyśmy uznać za błąd. Reżyser właściwie dzieli plan na dwie odrębne części: plażę przed ustawionymi w rzędzie budkami (z widokiem na morze) i plażę za nimi. Dzięki temu wypoczywający według własnego uznania letnicy (jak chce opowieść) wzajemnie nic o sobie nie wiedzą. W efekcie umyka im to, czego w finale dowiaduje się o przebiegu całego zdarzenia widz. Tylko my bowiem zdajemy sobie sprawę - dzięki odpowiedniej perspektywie – co zobaczył i prawdopodobnie pomyślał Hulot przechadzając się plażą, jako że dzieliliśmy podobny punkt widzenia. Zaryzykuję nawet interpretację, iż właściwie biedny bohater atakując "podglądacza" występuje w imieniu kinowej publiczności (bo trwają przecież lata 50.) realizuje wszak "słuszny", w publicznej ocenie, zamiar wymierzenia kary za niestosowne zachowanie. Być może Tati chciał w ten sposób utrzeć nosa widowni hołdującej bardziej purytańskim obyczajom.

Ponadto pewnego uroku dodaje omawianej scenie, jak i całemu obrazowi, raczej przygaszona gra aktorska. Tylko Hulot ze swoimi nerwowymi ruchami i porywami nad-ekspresji (np. podczas ucieczki) odróżnia się od reszty dość osowiałych, jeśli nie po prostu znużonych, plażowiczów. Kontrast ten zdaje się być uwypuklony jeszcze dobitniej na pomysłowo skomponowanym tle dźwiękowym – także w nim usytuowana jest część filmowego dowcipu. W warstwie fonicznej filmu intryguje szczególnie jeden zabieg zaaranżowany przez Tatiego: dialogi umieszczono na marginesie narracji (nie biorą istotnego udziału w rozwoju fabuły), sprowadzając je do poziomu banalnych konwenansów i pogawędek, które słyszymy czasem spoza kadru. Z kolei przewrotnie podkreślono efekty dźwiękowe, nadając im podobny tej paplaninie, zawyżony status. Wszelkie animowane przedmioty (np. restauracyjne drzwi, piłeczka pingpongowa, samochodowy klakson czy wędka) drażnią uszy swoją głośnością i dziwacznym brzmieniem. Była to nie lada wolta dla francuskiej publiczności, ubóstwiającej w dźwiękowym kinie zwłaszcza długie, wyrażające myśli bohaterów, wymiany zdań.

Tati obrócił filmowe proporcje, podzielił akcję na liczne postaci i plany oraz zrezygnował z tradycyjnego modelu narracyjnego. Z jednej strony był utalentowanym filmowcem z poczuciem humoru, a z drugiej – co ważniejsze – po prostu wnikliwym obserwatorem codzienności. Wakacje pana Hulot świadczą jednak o tym, że nie śpieszył się z zaakceptowaniem napływającej zza granicy poetyki neorealizmu. Na razie więcej w nim iluzjonisty, który bawi się filmową diegezą. Pragnie zaskakiwać widza, a przy okazji pokazuje mu – niczym kinowy demaskator – jak film manipuluje naszym widzeniem. Zaświadczają to nie tylko sekwencje, w których część akcji toczy się poza kadrem (jak w scenie porannych przysiadów), ale także momenty, gdy sam Hulot w tajemniczy i zabawny sposób rozpływa się w powietrzu. Czyż kinowy realizm nie pęka jak mydlana bańka, gdy bohater, chcąc uniknąć reprymendy za brudne ślady na podłodze, w "magiczny" sposób znika za objuczonym płaszczami wieszakiem?

bohater ucieka wzburzając za sobą kurzawkę piasku
Pan Hulot decyduje się zmienić otoczenie...

Nie można jednak odmówić reżyserowi innych ambicji, niż tylko chęć bawienia publiczności. W jego obrazie znajdziemy także trochę zawoalowanej krytyki; zwłaszcza uwag na temat społecznych mód i snobizmów (np. amerykańskiego lifestyle'u, motoryzacyjnych pasji, sportu), ale przede wszystkim - braku umiejętności życia tu i teraz, niemożności wypoczywania pełną piersią (nie myśląc przy tym o biznesie, bataliach z przeszłości, polityce, a nade wszystko - o czasie). Znajdziemy tu nawet komentarz do jednego z największych społecznych lęków – do wojny. Film został nakręcony, gdy nie było można wypowiadać się otwarcie o czasach kolaboracji z Hitlerem, czy francuskim kolonializmie. Dlatego w Wakacjach pana Hulot wszystko wydaje się trwać w jak najlepszym porządku, a kuracjusze nie akceptują nawet odrobiny "karnawału" w postaci balu przebierańców, jakby z obawy przez zburzeniem tejże normalności. Hulot, swoim sposobem bycia, oczywiście narusza te pozory i, chcąc nie chcąc, wywleka na wierzch społeczne niepokoje. Widzimy je w gagu ze złamanym kajakiem, kojarzącym się na moment z łodzią podwodną (by za chwilę okręt ten mógł przeistoczyć się w – mniej kontrowersyjną – zębatą paszczę rekina), ale jeszcze mocniej czuć je w zamykającej opowieść scenie fajerwerków, które wyobrażają z kolei (chwilami niemal dosłownie) ostrzał artyleryjski. Do czego by się zresztą te wybuchy nie odwoływały, mieszkańcy kurortu opuszczą nocą swoje łóżka, by dać wyraz swojej frustracji i udowodnić nam, że ich unormowane życie to tylko wątła ułuda.

Mimo tych wszystkich zalet, ktoś mógłby po prostu stwierdzić, że po (opcjonalnie) American Pie, Scary Movie czy Kac Vegas, leciwa komedyjka Tatiego nie wydaje się już zabawna. Częściowo przyznałbym tej osobie rację. Częściowo. Dzisiaj w kinie można znacznie więcej niż tuż po wojnie, w dobie politycznej poprawności i medialnej cenzury (tak jest, wydawałoby się w wolnym kraju). W naszych czasach kulturowe tabu zostało znacznie wyeksploatowane; żart wszedł na pole dosadności, grozy i obrzydzenia - nie oceniam czy to dobrze czy źle. To jednak nie powinno zmuszać nas do tego, by przykładać do filmów Tatiego inną, bardziej wyrozumiałą miarę. Tati pozostaje klasą (cóż, że w zakurzonym trenczu i ze staromodną fajeczką?), a dzięki nowoczesnym, jak na owe czasy zabiegom inscenizacyjnym, na jego filmach można uczyć się kina. Jego żart nie potrzebuje przelewającego się wiadra przesady, jest wyważony, ale też pomysłowy i ciepły. Tati dowiódł też, że był wymagający nie tylko w wobec siebie, czynił jednocześnie wysiłki, by lektura jego filmów była na tyle gęsta, aby zmuszała widza do wzmożonej lektury.

To ciekawe, bo podobnie dzieje się na ekranie – tylko wybrani wczasowicze, ci obdarzeni zmysłem obserwacji, z jakiegoś powodu przypatrują się niezmordowanym poczynaniom pana Hulot. Tak, to musi o czymś świadczyć. :)


Bibliografia:

Historia kina, t. 2, pod red. T. Lubelskiego, I. Sowińskiej i R. Syski, Kraków 2011.
D. Bordwell, K. Thomson, Art film. Sztuka filmowa. Wprowadzenie, Warszawa 2011.
W unormowaniu koncepcji humoru (w obrębie tzw. teorii niespójności) pomocny był rzeczowy artykuł zamieszony na blogu: http://semiomiks.blogspot.com/2011/06/teorie-humoru.html

Komentarze

  1. Czyta się równie dobrze, jak Twoją pracę magisterską...;) Film może kiedyś uda mi się obejrzeć, a może będziesz mi musiał pomoc jak z "Psychozą".
    ...tylko dlaczego to mnie przypada ten dziewiczy komentarz? :]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba nie ma w czym pomagać, filmy Tatiego to sama przyjemność. Hm, wystarczy tylko się nie śpieszyć w trakcie ich oglądania. :) Dlaczego? Bo dzisiaj - jak mi się zdaje - chcielibyśmy poznać naraz wszystkie najnowsze filmy i odcinki ulubionego serialu. Tymczasem film wymaga czasu i "książkowej" uwagi, by jego odbiór stał się pełny.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty