Walkower: polska nowa fala?

Skończył się weekend z Jerzym Skolimowskim na Ninateka.pl, gdzie do ostatnich godzin niedzieli można było za darmo obejrzeć kilka wybranych filmów z dorobku tego reżysera, m.in. te składające się na słynną, młodzieńczą trylogię, dodajmy – twórcy nagrodzonego niedawno w Wenecji Złotym Lwem za całokształt twórczości.


"Walkower" (1965)

Najpierw odświeżyłem sobie "Rysopis" (1964), który już kiedyś miałem okazję obejrzeć, ale to "Walkower" (1965) - drugi film trylogii, urzekł mnie bardziej. Gdy „Rysopis”, chociaż dobry i absorbujący, nosi jeszcze pewne znamiona technicznego i twórczego niedopracowania (składają się nań szkolne etiudy), ten drugi wydaje się już dziełem kompletnym i artystycznie wyważonym. Niełatwo sklasyfikować „Walkower” – to niewątpliwie kino autorskie, poszukujące osobnych środków wyrazu i oryginalnego podejścia do tematu; pod tym właśnie względem wydaje się bardzo uniwersalny, pochyla się bowiem nad czasem wchodzenia w dorosłość i wstępowania w określone role społeczne. Zagadnienia te był niezwykle popularne w kinematografii państw bloku socjalistycznego, jednak Skolimowski doprawia je przekorą i demonstracyjnym niezdecydowaniem głównego bohatera, sprawiając, że film nie ma za grosz agitacyjnego wydźwięku. Ponadto „Walkower” ma coś z atmosfery "Niewinnych czarodziejów" Wajdy i "Noża w wodzie" Polańskiego - filmów, które współtworzył - na etapie pisania scenariusza - także Skolimowski. Ma coś także z klimatu miejskich opowieści Godarda; pewnie to zapatrzenie w zwyczajną codzienność i ludzi usiłujących desperacko odróżnić się od nijakiego społecznego tła.

Zapatrzenie zapatrzeniem, ale świat uchwycony w obiektywie Skolimowskiego, bez heroicznych czynów, bez (po)wojennej udręki (jaka była tematem wielu filmów Szkoły Polskiej) i historycznych przełomów, daleki jest jednak od nudy i rutyny jakiej można by się spodziewać.

Ona i on – Andrzej i Teresa, indywidua poszukujące siebie w zastanym powojennym porządku, nie mają określonych życiowych celów, ani nawet pewności, że ścieżka, którą właśnie podążają, jest tą właściwą. Oni sami spotykają się przypadkiem... i chociaż są ze sobą niemal do ostatniego kadru, to nie ofiarują sobie żadnych wzniosłych uczuć. Jeśli ze sobą rozmawiają, to najlepiej wychodzi im mówienie o sobie. Czy chcą być razem? Nie wiadomo.

Kluczą po mieście bez celu - zwłaszcza Andrzej, który jest manifestacją życiowej niepewności - zanurzając się od czasu do czasu w chaosie miejskich ulic i placów; zaglądają przelotnie w miejsca i środowiska, które mogłyby wypchnąć ich życie na inny tor. Od czasu do czasu nikną nawet przysłonięci ramieniem drugoplanowych (i dalszych) postaci, które wtrącają się w ich rozmowy i wprowadzają zamęt, jak ten nieszczęsny Miecio, parający się chyba każdym niepoważnym zajęciem, który przysiada się do nich w trakcie ważnej rozmowy. Hałaśliwe postaci zaludniające chodniki i dworce, ich nieposkromiona paplanina oraz zajęcia, jakim się oddają - wszystko to momentami zlewa się w jeden wzburzony nurt ludzkiej egzystencji. Doskonale utrwala to kamera, która sunie przez miasto za dwójką bohaterów w długich ujęciach. Wiele dzieje się też poza kadrem, jedynie w sferze dźwięku, który dopełnia nieuporządkowany, ale też zaskakująco barwny, pejzaż powojennej Polski (gdzie pośród niedawno wzniesionych fabryk wciąż – jakby siłą zwyczaju – wypasa się kozy).

 Szczere wyznanie... pod fałszywym nazwiskiem 
("Rysopis", 1964)

Skolimowski uczynił wędrówkę swoich bohaterów lejtmotywem całego filmu, co de facto dało mu możliwość "poprzetykania go" – wzorem nowofalowych twórców z Zachodniej Europy – swoistym kolażem przedziwnych miejsc i sytuacji, i scen zgoła symbolicznych, jak wędrujące na furę "ikony" (na które, jak pamiętamy, nie było miejsca w socrealizmie), czy zrywany przy pomocy dźwigu krzyż, na którym, tuż przedtem, utkwił - jakby ukrzyżowany - robotnik. Ten niekończący się spacer, czasem przywodzący na myśl raczej ucieczkę, jak w scenie, w której Andrzej bez słowa odchodzi od kawiarnianego stolika i zaczyna biec w niewiadomym kierunku – urasta w filmie do rangi ważnego przesłania. Wędrujący z miejsca na miejsce bohater nie jest konsekwentny w swoich wyborach, to raczej przypadek zdaje się decydować o jego losie, jak wtedy gdy, jeszcze w „Rysopisie”, spontanicznie zapisuje się na kurs językowy, którego nawet nie rozpocznie. Widz zastanawia się więc, czy i następnym razem, w jakimś szczególnym momencie swojego życia, bohater ponownie odda swój pomysł na życie walkowerem, jak na finałowym ringu lokalnego kolektywu, nic w ten sposób nie ryzykując. Przecież można zacząć gdzieś indziej, zacząć od nowa - zdaje się brzmieć życiowe motto Andrzeja.

Tylko ten niesforny jazz, dobywający się z przenośnego radyjka ukrytego w kieszeni Andrzeja, jakby nie do końca tu pasuje... Owszem, jest świetny (trwają przecież lata 60, polski jazz objawia się w Europie), ale w tym wypadku budzi raczej ambiwalentne uczucia. Te beztroskie, swobodne improwizacje, sprowadzone tutaj do roli dźwięku diegetycznego (granego niejako "od wewnątrz"; mającego swoje źródło w przedstawionej rzeczywistości), zostały tym samym jakby wzięte w nawias - to bohater pragnie (z) nimi żyć, przywłaszczyć je sobie, nałożyć je na nieprzystępną, oczekującą zdecydowanych działań rzeczywistość. A więc nie jest tak, jak w filmie Wajdy czy Polańskiego, w których muzyka – już w postaci właściwej ścieżki dźwiękowej – stwarza ulotne, nasycone beztroską i lekkością chwile. W filmie Skolimowskiego te melodie zdają się powracać tylko jako odległe i nieosiągalne echa, albo przylatujące z daleka, aby zaraz znów odlecieć, klucze barwnych egzotycznych ptaków.

Ale dość tej ornitologii, bo pora w końcu na trzeci film – "Barierę" (1966). Żal tylko, że jest on wyraźnie odmienny od dwóch pozostałych. Na plan pierwszy wysuwa się w nim zgoła symboliczna, wsparta surrealizmem poetyka, przez co przedstawiona na ekranie rzeczywistość wydaje się jakby bardziej sztuczna i jeszcze bardziej odległa od realiów tamtych czasów. Na film Skolimowskiego ponadto pada nieznośny cień polityki, co sprawia, że reżyser musi zrezygnować z wcielenia się w główną postać (zastępuje go na ekranie Jan Nowicki), a przez to jego historia staje się mniej osobista i mniej dobitna.

To tyle, teraz chyba mogę udać się na wieczorny spacer. Nie... bez konkretnego celu. Zapalę. Może kogoś spotkam. Może coś zmieniło się na miejskich chodnikach, może kominy mojego... lokalnego kolektywu przemysłowego wodzą po niebie opar o innym niż zwykle zabarwieniu. Sprawdzę. Myślę, że mam z Andrzejem wiele wspólnego.

Ale najpierw zrazik. Jeden, proszę! ;)


_
"Walkower", reż. i scen. Jerzy Skolimowski, 1966

Komentarze

Popularne posty