Zakazane imperium: dobra whisky i kieliszek goryczy

Nie ufam twierdzeniu, że jakoby nadszedł czas telewizyjnych seriali. Film natomiast został zdetronizowany i stracił pierwszą pozycję w rankingu uczestników kultury (przy założeniu, że ją w ogóle miał, bo to wcale nie takie pewne). Choć nie bywam w kinie tak często, jak bym sobie tego życzył, to wiem doskonale, że wciąż te półtorej godziny projekcji, w której często zamyka się cała filmowa opowieść, może pochłonąć widza bez reszty.


Musi być coś jednak w twierdzeniu o donośności „seriali nowej generacji”, zważywszy choćby na ilość produkowanych przez odbiorców tekstów i komentarzy; zarówno tych entuzjastycznych, jak i tych krytycznych i naukowych. Tzw. „neoseriale”, czy też „post-soap”; seriale pokroju: „Lost”, „The Wire”, „Gry o tron”, czy oferowane nieco bardziej wybrednym odbiorcom: „Mad men” i „Detektyw” stały się częścią żywego, społecznego dyskursu, pulą narracji wokół której utworzyła się serialowa wspólnota. Podobnie jak mecz piłkarski kształtuje i zacieśnia – na mocy dyskursu – męskie relacje, tak też neoseriale pozyskują nowych entuzjastów, chcących wymieniać spostrzeżenia na temat fabuł i bohaterów, dzielić się opiniami i emocjami.

prezentacja postaci: eleganckie garnitury, kapelusze i podejrzliwe spojrzenia
"Zakazane imperium" - gra się zaczyna
Ja jednak oglądam seriale w samotności, sporadycznie rozmawiam o nich ze znajomymi, dlatego ten aspekt życia serialofila raczej mnie nie angażuje. Oglądając kolejny odcinek serialu nie czuję się też częścią jakiejś wyobrażonej wspólnoty, która nocami włącza swoją kablówkę, by cieszyć się ekskluzywnym kontentem. Przysiadam się raczej do tych, którzy korzystają z dobrodziejstw sieci, a koniec końców – robię to po prostu dla przyjemności, by dać się porwać opowieści.

Ale co właściwie składa się na tę „seryjną” przyjemność oglądania?

*

„Zakazane imperium” ma dobry odbiór wśród publiczności. Widzowie zachwycają się świetnym aktorstwem, kostiumami i glamourem z początku XX w., ścieżką muzyczną, gangsterskim klimatem, przełamywanym od czasu do czasu dosadnym humorem. W internecie jest sporo pozytywnych opinii a użytkownicy (nomen omen) kinowych portali nie żałują kliknięć i złotych gwiazdek. „Imperium” góruje na listach popularności.

Po części są to owoce strategii produkcyjnej (i promocyjnej). Do zdobycia tej popularności przyczyniło się już umieszczenie w czołówce nazwiska Martina Scorsese - tuza amerykańskiej kinematografii, oraz oddanie w jego ręce - co jeszcze ważniejsze - pierwszego odcinka. Kolejną istotną zachętą dla potencjalnego widza mogło być powierzenie głównej linii fabularnej Terence'owi Winterowi, pierwszego scenarzysty „Rodziny Soprano” - serialu będącego cezurą dla „jakościowej telewizji”. Sympatykom ekranowej rozrywki – zarówno w dużym i małym wydaniu – nie trzeba chyba większej zachęty. Ale spory kawałek tortu za udział w tym sukcesie przypada także stacji HBO, znanej z odważnej, droczącej się ze sferą tabu polityki twórczej, imponujących budżetów i sugestywnej promocji (że wspomnę tylko hasło: „To nie telewizja, to HBO”). Dzisiaj można się tylko zastawiać ilu z komentujących „serialową nową falę”, najpierw zaufało sloganom stacji, a potem orzekło „nie-telewizyjność” lub „kinowość” neoseriali... W każdym razie "Imperium" nie brakuje efektownych etykiet.

„Zakazane imperium” powstało na kanwie książki pod tym samym tytułem. Na jej kartach udokumentowana została historia Atlantic City oraz biografia jednej z najistotniejszych person dla historii miasta „po środku niczego”. Chociaż Enoch Lewis „Nucky” Johnson nie zdobył takiego rozgłosu jak Alphonse Capone – co świadczy tylko o jego inteligencji – Nucky, któremu na potrzebę serialu przemianowano nazwisko na Thomson, to pierwszoligowy gracz na polu nielegalnych interesów i brudnej polityki. Właśnie on poprowadzi nas przez tę gangsterską, obfitującą w przemoc – ale jednak złożoną i niejednoznaczną – opowieść. A osobowość Thomsona, mafioza o niejednym obliczu; jego lisia przebiegłość, psychologiczna złożoność, sekrety życia moralnego i wrażliwość będą leitmotivem kolejnych odcinków. Ponadto odrobiny pikanterii tej historii o mieście i gangsterach przydaje zbieżność nazwiska pierwowzoru postaci Johnsona (alias Thomson) i Nelsona Johnsona, autora wspomnianej książki. Przypadkowa zbieżność?

deszcz, noc, Nucky mierzy z rewolweru
Czasem jednak trzeba wyjść za biurka... Nawet jeśli pogoda nie dopisuje.
Jest rok 1920, tuż po I wojnie światowej. Właśnie wprowadzono prohibicję na terenie Stanów Zjednoczonych. Nucky Thomson jest jedną z tych wpływowych osób, które spróbują zrobić na podyktowanej prawem wstrzemięźliwości nieprzyzwoity wręcz interes. Uszczęśliwi tym samym tych wszystkich, którzy nie potrafią odmówić sobie czasem szklaneczki Burbona, choćby nie całkiem uczciwego... Niesłabnący popyt na alkohol i wielkość nielegalnych profitów wkrótce sprawią, że rywalizujące ze sobą gangi umocnią szeregi i staną się skore do spektakularnej przemocy. Brudne interesy i nieoficjalne układy będą dyktować lokalną i stanową politykę, a nawet kontrolować legalny biznes, rozwijać miejską infrastrukturę i... wspierać akcje dobroczynne. Nielegalna gorzała, co wymownie uwypukla intro serialu, zaleje wschodnie wybrzeże i niechybnie odmieni życie amerykańskiego społeczeństwa. Będzie rujnować nie tylko wątroby i sumienia, ale także niszczyć życie wszystkim przeciwnikom alkoholowego Eldorado lub też nie dość sprytnym kombinatorom, którzy chcieliby ugrać coś dla siebie. Przy czym nie ma tutaj równych proporcji - ci pierwsi są w zdecydowanej mniejszości. Winter nie ma złudzeń na temat amerykańskiej etyki.

Cała opowieść rozpoczyna się z nie lada rozmachem. Trwające ponad godzinę wprowadzenie, wyreżyserowane przez Scorsese, kosztowało stację ponoć 18 mln dolarów. Niemałą część tego budżetu wydano tylko na zbudowanie pokaźnego mola – wizytówki, usytuowanego na wybrzeżu Atlantic City. Znajdziemy w nim wiele popisowych elementów dobrego kina: świetne kreacje aktorskie (o których więcej za chwilę), zgrabny scenariusz, dobre efekty specjalne, efektowną narracyjną klamrę, zwodzącą widza zabawę z montażem równoległym, szereg stylizowanych ujęć, muzyczne tło z epoki, czytelne nawiązania do kina gangsterskiego (m.in. do „Pewnego razu w Ameryce” Sergia Leone), konwencje kina gatunkowego, a nawet – burleskę i czarną komedię. Ale zwłaszcza atrakcyjność strony wizualno-montażowej, czy sposób budowania napięcia – w czym najmocniej odcisnęło się autorskie piętno – sprawiają, że pierwszy odcinek wydaje się najbardziej „filmowy”. Przez to dość mocno wyróżnia się na tle pozostałych, już formalnie ujednoliconych, odcinków. Jakby pośledniejszym serialowym reżyserom – w myśl branżowej reguły o zachowaniu stylistyki pilota – nie udało się jednak utrzymać mistrzowskiego poziomu. Oczywiście głośne otwarcie serialu ma same zalety, także komercyjne. Dlatego nie bez znaczenia jest to, jaka reżyserska sława rozpoczyna opowieść.

W tym miejscu trzeba nadmienić, że choć Scorsese widnieje w czołówce dalszych odcinków jako producent wykonawczy, to nie ma już realnego wpływu na kształt telewizyjnej produkcji. Mimo to jego nazwisko – niczym swoista marka – z pewnością oddziałuje na widza.

*

Nie umniejszając jednak roli reżyserów (i showrunnerów!), serial należy przede wszystkim do aktorów – wszak nawet najlepsza scena, źle zagrana, nie zaskarbi sobie uwagi widza. To aktorzy nadają cielesny kształt naszkicowanym w scenariuszu postaciom. Pod tym względem „Imperium” należy do najlepszych.

Zespołowi aktorów przewodzi Steve Buscemi, który wciela się w postać gospodarza Atlantic City. Nucky Thomson nie jest ani szczególne mroczną, ani gwałtowną postacią w typie „Człowieka z blizną”. Rządząc swoim półświatkiem polega na chłodnej kalkulacji i ostrożności. Wierzy w siłę rodzinnych koneksji i niepisany gangsterski kodeks; dla niego słowo dżentelmena, nawet (albo – zwłaszcza) spod ciemnej gwiazdy, jest coś warte. Tylko ono i uścisk ręki wystarczają zazwyczaj do zawarcia biznesowej umowy. Zwykł załatwiać swoje interesy przy restauracyjnym stole, nie zaś na ulicy z dymiącym rewolwerem w ręku. Pod tym względem być może jest trochę staroświecki, bowiem idą nowe czasy a do gry o fortunę przyłączają się niesforne, młode wilki... Stać go na gest i odruchy serca, ale uwaga, nigdy nie możemy być pewni, co się tak naprawdę za nimi kryje. Zadaniem Nucky'ego jest więc wodzić nas za nos. Winter chętnie eksponuje jego ludzką stronę, image dobrego wujka, tylko po to, aby za chwilę zburzyć ten nietrwały pozór. Buscemi – dotychczas mistrz drugiego planu – ze swoim gangsterskim, ale też komediowym emploi, ze swoją nieprzepisową aparycją, świetnie się w tej roli odnajduje.

Równie dobry, ha, a może nawet – postawię ryzykowne stwierdzenie – lepszy jest Michael Stuhlbarg, który wciela się w postać Arnolda Rothsteina, mafioza z Nowego Yorku. Oto przykład równie wyrafinowanego przestępcy w białych rękawiczkach, a przy tym człowieka niezwykle opanowanego, bystrego i wszechstronnie utalentowanego; nie ma sobie równych przy karcianym stole, a jego bilardowe triki robią niekłamane wrażenia na interesantach. Niewielu wie o tym, że A.R. na co dzień walczy z prozaiczną niedyspozycją kiszek, a gangsterska maniera wiele go kosztuje. Od poprzednika, który mimo wszystko pozostaje skłonny do ludzkich odruchów, odróżnia go budząca respekt, wystudiowana chłodna galanteria. Stuhlbarg, chociaż w kolejnych sezonach jego rola znacznie się kurczy, to i tak świetnie się go ogląda. Dlatego też, początkowo nie mogłem uwierzyć, że ten sam aktor zagrał stłamszonego przez życie nauczyciela w „Poważnym człowieku” braci Coen. Wielki podziw.

A.R. ze szklanką mleka; grunt to intelekt i dobre wypróżnianie!
A.R: dobre wypróżnianie to podstawa!
W serialu nie brakuje dobrych aktorskich kreacji. Na słowo uznania zasługuje choćby romantyczny, dźwigający bagaż wojennych doświadczeń, James Darmody, zagrany przez Michaela Pitta oraz śliski, ale znowu nie taki głupi Mickey Doyle, w skórze Paula Sparksa. W tym gronie są także kobiety, bowiem wyrazistym, gangsterskim charakterom wtórują często niezwykłe partnerki lub matki. Przedstawicielką właśnie tych ostatnich jest Gillian (Gretchen Mol) – może nie najmłodsza już uwodzicielka, ale zdolna wciąż prowadzić własną, wyrafinowaną grę.

„Zakazane imperium” nie mogłoby się obejść oczywiście bez stróży prawa. Jest wśród nich przynajmniej jedna postać warta wyróżnienia: Nelson Van Alden (Michael Shannon) - agent federalny ds. prohibicji. Posiadacz najbardziej cierpkiego uśmiechu w stanie New Jersey. Tutaj twórcy ponownie wykorzystali cechy przyrodzone aktorowi. A ponadto - nadając postaci w jednym z odcinków ksywkę "Iron Man" - błyskotliwie nawiązują do związków Shannona z kinem bohaterskim... Postać nieobliczalnego agenta, święcie przekonanego o tym, że jest personifikacją karzącej ręki Boga, została z powodzeniem wykorzystana przez twórców do budowania specyficznego, podszytego cynizmem humoru. Choć jest to postać złożona z obsesji i, bądź co bądź, antypatyczna, to niewątpliwie ma związek z najciekawszymi i najatrakcyjniej przedstawionymi wątkami serialu.

*

Skoro już napomknąłem o atrakcyjnych formach narracji, to muszę wyznać, że bardzo przypadł mi do gustu pomysłowy styl, w jakim autorzy kilku lepszych odcinków potrafili wzbudzić czujność widza. (Opiszę ten zabieg na przykładach, nie zdradzając za wiele z fabuły.) Ogólnie pomysł zasadza się na tym, by jednocześnie zaskoczyć odbiorcę i wywołać na jego twarzy sarkastyczny uśmiech. Twórcy w taki sposób zestawiają ze sobą dwie kluczowe sceny, aby ten układ kłócił się z oczekiwaniami stylistycznymi widza. W pierwszym przypadku widzimy ciężarną partnerkę Nelsona (sezon 2), której nagle odchodzą wody, a po montażowym cięciu – szpitalny korytarz i czekającego na ławce agenta. Wówczas spodziewamy się, podążając za tokiem narracji, że za chwilę mężczyzna wejdzie do sali poporodowej, gdzie po raz pierwszy weźmie na ręce swojego potomka. Dzieje się jednak zupełnie inaczej! Okazuje się, że w pokoju obok leży, dotkliwie poparzony, podwładny Nelsona. Przywykły do pewnego narracyjnego stylu widz ulega montażowej sugestii a za chwilę, z uniesioną brwią, rewiduje swoje wyobrażenie na temat tego, co właśnie zaszło. 

agent Nelson i jego nieszczęsliwa mina
Agent Nelson w powszednim nastroju
Podobną taktykę narracyjną, być może mniej subtelną, posłużono się w scenie przemowy Nucky'ego podczas konfliktu między białymi i czarnymi mieszkańcami miasta. Skarbnik Atlantic City najpierw zabiera głos w kościele afroamerykańskiej mniejszości, chce zjednać sobie przychylność jej członków, a za chwilę – niemal niepostrzeżenie – gdy jego przemówienie zdaje się zmierzać do porywającej kulminacji, znajdujemy się już... w kościele białych. Montaż nie sugeruje tym razem zmiany miejsca akcji. To umyślny „błąd”. O tym, że jesteśmy już w innej przestrzeni dowiadujemy się za chwilę, niejako samodzielnie, tj. bez pomocy ujęcia w dalszym planie, które pozwoliłoby się nam w mig połapać. Uznajemy, że coś jest nie tak dopiero, gdy Nucky nagle zaczyna słać inwektywy pod adresem czarnych, a publiczność (poza kadrem) żywo mu przyklaskuje. Taka myląca sekwencja ujęć - sprytne połączenie dwóch podobnych wystąpień, dobitnie ma podkreślić dwulicowość bohatera oraz spryt, jakim się posługuje w zabezpieczeniu własnych interesów. Oczywiście także poprzednia scena barwnie komentuje charakter agenta Nelsona i jego stosunek do kobiety z którą żyje...

To tylko pierwsze z brzegu przykłady świeżych narracyjnych pomysłów, jakie przychodzą mi na myśl. Podtrzymują one w jakimś stopniu popularną tezę, że jakościowe seriale szukają nowych, atrakcyjnych środków wyrazu i uczą widza, jak percypować najnowsze formy wizualnej rozrywki (mówią: „nie ufaj linearnym narracjom!”).

Jednak gra z odbiorcą toczy się - ku jego własnej uciesze - nie tylko w tym wąskim i okazyjnym aspekcie narracji, w ruch zostaje puszczona przecież cała ta wizualno-narracyjna maszyneria, jaką jest serial, ukierunkowana na wywoływanie emocji (dzięki zjawisku identyfikacji), napięcia i tworzeniu efektu zaskoczenia. Igra ona nie tylko z naszymi oczekiwaniami dotyczącymi formy, ale zwłaszcza tymi, odnoszącymi się wprost do bieżących i przyszłych wydarzeń. Mechanika ta w znacznym stopniu opiera się na gromadzonej przez nas wiedzy, informacji na temat wątków i bohaterów, które kompletujemy stopniowo w trakcie kolejnych seansów. Każdy odcinek to swoista inwestycja w naszą ciekawość.

Spójrzmy na to zjawisko jeszcze szerzej. Z jednej strony serial polega na naszej (często skrywanej) słabości do obrazów przemocy, scen seksu i nagości – na szczęście Winter posługuje się nimi nie tylko w pornograficzny sposób – a z drugiej, chce pobudzić właśnie nasze aspiracje kognitywne. Widz poznaje bohaterów, łączy ze sobą poszczególne sceny i wątki; łatwo – dla przykładu – wyłapuje soczyste w przekaz kontrasty między scenami dekadenckiego życia elity a przemocą i brudem ciemnych interesów. Jednak dzięki sprytnym narracyjnym zatajeniom (np. elipsom) nie może dowiedzieć się wszystkiego od razu, pragnie więc skonfrontować swoje wrażenia z finałem odcinka, by móc "skompletować" swoją historię. (Zawsze istnieje pewna dysproporcja między fabułą - wyłącznie szeregiem ukazanych scen, a historią, która jest kompletna.) Twórcy dobrze wiedzą, że odbiorca jest nie tylko kłębkiem popędów, który można łatwo stymulować, ale jest przede wszystkim podmiotem aktywnym, który bierze udział w odczytywaniu (porządkowaniu) serialowych treści i je interpretuje.

Dodajmy, że do wspomnianego rozstrzygnięcia, momentu kulminacyjnego – kończącego się satysfakcją bądź rozczarowaniem – wiodą widza także zwykłe montażowe sztuczki i zabiegi techniczne, których na ogół patrzący nie jest w pełni świadom. A są to: dynamika scen (przyjemność patrzenia za pośrednictwem mobilnego oka kamery), atrakcyjna scenografia oraz efekty specjalne, przyśpieszający rytm ujęć, motyw muzyczny podkreślający (czasem ironicznie) wymowę sceny i montowanie dźwięku „na zakładkę”, kiedy np. dialog z następnej sceny wybrzmiewa jeszcze w końcu sceny poprzedniej. Przemyślana forma opowieści nie tylko wzmaga naszą ciekawość, co po prostu pozyskuje oko do patrzenia. W praktyce trzeba jednak czegoś więcej, żeby podtrzymać zainteresowanie widza przez kilka kolejnych sezonów.

*

Oprócz wielu atutów, które "Imperium" niewątpliwie posiada, serial ma też kilka wad. Mam tu na myśli zwłaszcza nieco chaotyczny finał drugiego sezonu (a jednak niezupełnie rozczarowujący), czy ogólnie słabszy poziom trzeciego - jeśli chodzi o fabułę i atrakcyjność wizualnego przekazu. Wyznam uczciwie, że po nim straciłem apetyt na kolejny sezon i pożegnałem się z serialem. W pewnym momencie projekt Wintera jakby traci blask; humor ulatuje na rzecz sentymentalnych momentów, a postaci i styl prowadzenia narracji stają się dość przewidywalne. Ale już od samego początku zdarza się, że przy okazji fabularnych twistów cierpi psychologiczna wiarygodność postaci, zwłaszcza - co można wybaczyć - drugoplanowych. To przepadek także Margaret Schroeder – istotnej przecież postaci – której w pierwszym sezonie dość gładko udaje się zamienić traumę po pobiciu i utracie części rodziny, na uwodzicielskie plany umotywowane trudną sytuacją życiową. Dołóżmy jeszcze wspomniany niższy lot kolejnych odcinków po widowiskowym otwarciu, zwłaszcza w warstwie formalnej. Stąd na przykład, w chwilach szczególnie dramatycznych (sezon 2), wśród zabiegów stylistycznych biorą górę szybkie jazdy kamery na aktorów – najprostszy i trochę zbyt dosadny środek wyrazu. Widz na pewno nie przeoczy tak udramatyzowanego momentu, jakby twórcy nie do końca jednak ufali intelektom po drugiej stronie ekranu.

grupa mężczyzn ładuje skrzynki z alkoholem na samochody, z przodu Richard z karabinem
Richard Harrow: kombatanci w końcu wracają na front...
Tę odrobi dziegciu nadrabiają choćby fabularne koncepcje Wintera, które nasycone są głębszą refleksją na temat amerykańskiej kultury. Tylko od widza zależy, ile z tych niuansów uda mu się wyłuskać spod efektownej warstwy przekazu, akcji i humorystycznych słownych potyczek z lokajem. Życiowe perypetie Nucky'ego Thomsona na ekranie możemy więc – przy odrobinie dobrej woli – uznać za pretekst do przeprowadzenia społecznej wiwisekcji. A polegałaby ona na próbie zbadania związków mieszkańców Atlantic City (i nie tylko ich) z alkoholem, przemocą, polityką, władzą, Kościołem, kapitalizmem oraz na próbie naświetlenia rozmaitych dysfunkcji rodziny. Nie uświadczymy tu bowiem bodaj jednej „normalnej rodziny”. (Przekonamy się raczej jakie są strategie stwarzania pozorów tej normalności.) Dlaczego? By poznać satysfakcjonującą odpowiedź, wystarczy śledzić zależności między tymi aspektami życia społecznego a losami ulubionych bohaterów. Jimmy czy Gyp Rosetti to niewątpliwie wdzięczne obiekty dla podobnych analiz.

Są jeszcze sceny wyróżnione przez twórców (np. kompozycją kadru), podsunięte niejako do głębszego wglądu, które niosą przekaz bardziej symboliczny. Można do nich włączyć choćby scenę z udziałem, wspomnianego już, rannego w wybuchu agenta, którego poparzona dokładnie w połowie twarz zdaje się wyrażać coś więcej, niż tylko dotkliwość obrażeń; na metaforycznym poziomie może sugerować, że nawet po stronie prawa, wydawałoby się - stronie moralnie uprzywilejowanej, człowiek nie przestaje nosić w sobie zła i brzydoty. Znowu, ten obrazek zdaje się odnosić bardziej do agenta Nelsona niż do poszkodowanego. Wiele jest podobnie efektownych scen, w których zawierają się celne (i często ironiczne) komentarze na temat choćby: rodzicielstwa, praktyk wychowawczych czy religijnych itd. Dociekliwi mogą doszukać się więc w "Imperium" głębszych i bardziej uniwersalnych treści.

*

Przyjemność oglądania serialu (zresztą dowolnego) nie koliduje więc z intelektualnym i poznawczym wysiłkiem odbiorcy. Który zdolny jest nawet znacznie wysilić swoją uwagę i poświęcić cenny czas po pracy, po to tylko, by oglądać po kilka odcinków, czy nawet cały sezon, ulubionego serialu za jednym zamachem. Oglądając codziennie „Zakazane imperium” widz wraca do preferowanych przez siebie konwencji kina gangsterskiego (ikonografii, motywów) i ulubionych postaci (nawet jeśli są to antybohaterowie), potwierdzając tym samym, że możliwość repetycji – swoista periodyczność serialu, to spora cześć przyjemności, jaką niesie – słowami Grzegorza Wysockiego – "chroniczna serialoza", czyli epidemiczna fala oglądania seriali.

Nie miałoby to jednak większego sensu, gdyby każdy kolejny odcinek nie dawał odbiorcy także czegoś nowego; jakiegoś rozwinięcia, zwrotu akcji, kolejnych wątków i kolejnych ciekawych postaci. Nawet jeśli w końcu przestajemy odnosić się do serialu z większym entuzjazmem, to odczuwając nagły brak cyklicznej przyjemności i zaangażowania, często wracamy „ten ostatni raz”, by wypełnić czymś powstałą pustkę. A w ostateczności zaczynamy szukać atrakcyjniejszej oferty.

podstępny i przedsiebiorczy; garnitur, mucha i czujne spojrzenie
Chalky White: ścieżką gangstera najszybciej na solony białych.
„Zakazane imperium” to serial godny uwagi. Nie można go nazwać nowatorskim, ani przełomowym, bo hołduje zasadzie zgoła klasycznej i starej jak samo kino – by na nowo, w atrakcyjny sposób, eksplorować przeszłość. Polega tym samym na sentymentalnych skłonnościach publiczności, która lubi czasami cofnąć się w czasie, by zrewidować wydarzenia i mity oraz nasycać oczy urokliwymi obrazkami minionego świata. Wszak kiedyś – jak głosi pewna, potoczna opinia – żyło się ciekawiej i pełniej. „To były czasy!” - zawołałby nie jeden Amerykanin na wspomnienie lat 20. ubiegłego wieku. Whisky przecież nigdy nie smakowała tak wybornie, jak w dobie prohibicji i jazzu, prawda?

Pójdźmy jednak dalej za pomysłem Wintera. Opowiedzmy skąd brał się ten alkohol i jakie były okoliczności nielegalnych biznesów, jak się wówczas uprawiało politykę, jak żyło, a wreszcie - jak kochało. A jednak współczesna gra aktorska, nowoczesne środki wyrazu (a nawet przewodni motyw muzyczny) oraz wciąż obowiązujące problemy sprawiają, że w odcinkach serialu pobrzmiewa aktualny przekaz. Jest on właściwie tożsamy z przesłaniem czarnego kryminału R. Chandlera: nieodzownym warunkiem życia jest nieustanne poszukiwanie trudnego kompromisu między złymi i dobrymi instynktami natury ludzkiej. Zasadność tej tezy potwierdzają obrazy z życie serialowych gangsterów, którzy pragną nie tylko powiększać swoje imperia, ale nie mogą się przy tym uwolnić od, czyniącej ich słabszymi, ludzkiej potrzeby bycia z drugi człowiekiem, opartej na przyjaźni i lojalności, czy współtworzenia rodziny i dawaniu jej (co nie zawsze im wychodzi) dobrego przykładu.

Cały dramatyzm tej historii - banalny w swej prostocie i doskonale wyeksponowany przez twórców - opiera się na tym, że wstępując do imperium, po władzę i pieniądze, natychmiast rzuca ono cień na resztę ludzkiego życia. Reszty tej jednak nie sposób poświęcić.

Komentarze

Popularne posty