"Towarzysze broni" - kino odkrywa iluzję

Rozpoczyna się uroczysty obiad. Ranny w rękę francuski pilot pozwala pokroić sobie kawałek mięsa na talerzu. W kantynie, pełnej umundurowanych gości, gra muzyka, kelner krząta się za prowizorycznym barem, ktoś usłużnie podaję poncz. Na twarzach dwóch francuskich oficerów nie widać już wstrząsu, jaki musieli przeżyć po zestrzeleniu. Pogodzili się już z niepowodzeniem misji wywiadowczej – teraz są w niewoli. Nim przyjdzie rozkaz aresztowania, uczta jeszcze trwa. Gospodarzem jest major von Rauffenstein, pilot i arystokrata. W jego powierzchowności jest coś szorstkiego i groźnego. Ale to pozór. Przyjął swoich wrogów z szacunkiem i godnością, w jego geście (to niebywałe!) nie ma nawet krztyny szyderstwa.

Tak zaczynają się Towarzysze broni (La Grande Illusion) Jeana Renoira z 1937 roku. Już ta data (a po trosze także polski tytuł) wskazuje na pewne istotne okoliczności historyczne. Wkrótce rozpocznie się druga wojna światowa, za naszą wschodnią i zachodnią granicą kinem rządzi propaganda; filmowcy są zmuszeni pracować, pod groźbą restrykcji, podług ścisłe określonych zasad - liczy się jasny, idiologiczny przekaz, a wszelkie formalne eksperymenty są zakazane. Wystarczy przypomnieć sobie kadry z filmów dokumentalnych Leni Riefenstahl, gdzie spętany nazizmem naród opiewał Hitlera niczym bóstwo. Na tle tych obrazów, w które zaklęto opresyjne, wrogie ludzkości ideologie, film Renoira to pean na cześć wolności i humanizmu. Powiedzieć, że jest to po prostu film antywojenny, to powiedzieć za mało.

kadr z filmu: rozmowa dwuch pohaterów - jeden reprezentuje proletariat, drugi - arystokrację
Marechal i de Boeldieu - historia społecznych zmian w jednym ujęciu...

Najpierw jednak wróćmy do fabuły. Trwa Wielka Wojna. Dwóch francuskich lotników: kapitan de Boeldieu (Pierre Fresnay), dżentelmen o szlacheckim rodowodzie oraz porucznik Marechal (Jean Gabin), paryski mechanik, zostaje zestrzelonych przez wspomnianego von Rauffensteina (świetny Erich von Stroheim). Piloci trafiają do obozu dla jeńców wojennych, gdzie ten sam los czeka obywateli wszystkich narodów opierających się "teutońskiej furii", bez względu na przynależność klasową, wykształcenie czy zasobność portfela. Bezwzględna wojna o dominację jednego narodu nad innymi, paradoksalnie - acz na krótko - redukuje społeczny dystans i nierówności. Nasi skazani na bezczynność bohaterowie (teraz w poszerzonym gronie) podejmują jedyny możliwy sposób "prowadzenia walki" – realizują kolejne ucieczki. Ta niesubordynacja sprawia, że nasi jeńcy zostają w końcu przeniesieni do Winterborn, warownego zamku, z którego cel niepodobna się wymknąć. Ku zaskoczeniu Marechala i de Boeldieu na straży porządku w obozie stoi sam niezmordowany major von Rauffenstein...

tytuł filmu i von Rauffenstein obok pilęgnowanego przez siebie kwiatu
Pod względem wizualnym obraz francuskiego reżysera wierny jest zasadom realizmu; mamy rzetelnie oddane, w czerni i bieli, realia pierwszej wojny światowej (aczkolwiek nie uświadczymy tutaj scen batalistycznych, a jedynie życie oflagu), absorbującą grę aktorską (z udziałem profesjonalistów i amatorów) i rozbudowane linie dialogowe, z powodzeniem nadające postaciom głębszy psychologiczny rys. Nie uświadczymy efektownych ujęć, ani oryginalnych cięć montażowych; film toczy się dość spokojnym, jednostajnym rytmem (wyłączywszy rzadkie dramatyczne momenty). Autor buduje narrację w oparciu o pomysłową inscenizację i montaż wewnątrzkadrowy, długie ujęcia, na ogół w średnich planach, które dobrze sprawdzają się w ilustrowaniu relacji między postaciami – to na nich głównie skupia się oko kamery. Entuzjaści późniejszego włoskiego neorealizmu powinni czuć się zachęceni do obejrzenia, stylistykę przyjętą przez Renoira można nazwać zapowiedzią tego nurtu.

Francuz ponad wyszukane środki filmowe przedkłada jednak opowieść i płynące z niej przesłanie. Chce zaangażować widza w filmowe widowisko, pozwolić mu na identyfikację z postaciami – nawet z niejednoznacznym moralnie von Rauffensteinem, który mimo mylącej, nieco makabrycznej powierzchowności okazuje się skłony do ludzkich uczuć. Tu nie chodzi o propagandę, ani o instrumentalne przedstawienie patriotycznych wartości. Widzowie Towarzyszy broni nie są karmieni stereotypami czy gniewem, nie byli też w przededniu wojny – to najbardziej zaskakująca cecha tego niezwykłego filmu.

Ilustruje to choćby scena, w której stary niemiecki wartownik usiłuje pocieszyć zgnębionego i niesfornego więźnia karceru. Nie znając ni jednego słowa po francusku, wtyka mu w rękę kilka papierosów, a widząc, że to nie przynosi efektu, zostawia mu na posłaniu swoją harmonikę. Zapytany potem o hałaśliwego więźnia, wartownik oznajmia tylko, że wojna trwa już zbyt długo. Zaryzykuję stwierdzenie, że w kraju nad Wisłą wymowa tej skromnej sceny niemal zwala z nóg. Tak przywykliśmy do bestialskich wizerunków niemieckiego żołnierza.

prezentacja bohaterów - różne mundury, profesje i stany
               (od lewej) aktor, arystokrata de Boeldieu, bogacz, profesor, mechanik Marechal, technik: odmienne klasy społeczne - jeden los, jeden wspólny cel

Recepcja Wielkiej iluzji (bo tak należałoby przełożyć oryginalny tytuł) wywołuje optymizm, tak rzadki dla współczesnego kina, pełnego jednoznacznych i mrocznych diagnoz na temat ludzkiej kondycji (29 palm, Sicario, Wołyń itd.). Oczywiście, mamy do tego swoje powody; znamy świadectwa okrucieństw kolejnej wojny (z holokaustem na czele) oraz następnych zbrodni. Jednak Renoir, znając społeczne nastroje lat 30, chciał obudzić w publiczności świeżego, dziecięcego ducha. Po to nasycił film ciepłym humorem, tolerancją i wrażliwością na drugiego człowieka, przełamując tym samym pesymizm swoich czasów. Francuz nie bał się nawet aluzji do niemieckiej legendy o fleciście z Hameln – mogącej narazić go na zarzuty o naiwność – w której to sprytny młodzieniec wyprowadza z miasta plagę szczurów... (sami się przekonajcie!).

Renoir chce nas przekonać – nawiązując do oryginalnego tytułu – o nieistotności społecznych podziałów, o pozorze językowych i kulturowych barier. Wszystkie te przeszkody są iluzją, którą sami wznosimy (tak, jak wytyczamy granice między państwami, nieczytelne z perspektywy przyrody), i dlatego właśnie – sami potrafimy ją obalić, jeśli chcemy. Jest to może pogląd dość ryzykowny - zwłaszcza z perspektywy kulturoznawcy czy socjologa - bo "odmienności" danej grupy dają jej poczucie własnej, wyjątkowej tożsamości, wobec której nigdy w pełni nie można się zdystansować. Chociaż, przykładowo, Francuz pod wieloma względami będzie się różnił od Turka czy Duńczyka, to humanista stwierdzi, że żaden z nich nie powinien wzgardzić przyjaźnią czy miłością, które przecież nie noszą flag, ani nie śpiewają uroczystych hymnów.

De Boeldieu i von Rauffenstein na towarzyskim spotkaniu - konwersują jak arystokraci
De Boeldieu i von Rauffenstein - arystokraci, wrogowie i... przyjaciele

Towarzyszy broni nie trzeba polecać. To kino ponadczasowe, które zawsze znajdzie sobie oddanego widza, wolne od łatwej ironii i powszechnego cynizmu. Nawet jeśli może wydać się komuś nie dość prawdziwe, czy zbyt lekkie, jak na podejmowany temat, powinno przynajmniej wzbudzić zapał do polemiki lub dyskusji na temat dzisiejszych podziałów i resentymentów społecznych. A chyba jest o czym rozmawiać... To dzieło na nasze czasy.

_
Nadmienię jeszcze, że obejrzałem ten leciwy film dzięki rekomendacji Jerzego Płażewskiego (zmarłego w sierpniu 2015 r.), znakomitego krytyka i historyka kina. Jego zdaniem jest to najlepszy przedwojenny obraz, jaki trafił na duży ekran (acz nie w całej Europie; był zakazany w nazistowskich Niemczech). Dzięki takim patronom dobrego kina, antywojenny obraz Renoira nieprędko pójdzie w zapomnienie.

Ps. Jeszcze ciekawostka - oto ulubiona filmowa dziesiątka Jerzego Płażewskiego:

1. Towarzysze broni, reż. Jean Renoir, 1937 r.
2. La strada, reż. Federico Fellini, 1953 r.
3. Popiół i diament, reż. Andrzej Wajda, 1958 r.
4. Sklep przy głównej ulicy, reż. Jan Kadar, Elmar Klos, 1965 r.
5. Forrest Gump, reż. Robert Zemeckis, 1994 r.
6. Lecą żurawie, reż. Michaił Kałatozow, 1957 r.
7. Rashomon, reż. Akira Kurosawa, 1950 r.
8. Tam, gdzie rosną poziomki, reż. Ingmar Bergman, 1958 r.
9. Skamieniały las, reż. Archie Mayo, 1936 r.
10. Jej pierwszy bal, reż. Julien Duiviev, 1937 r.

Któryś tytuł, poza Forrestem Gumpem ;), należy także do Waszej dziesiątki? A może znacie inny ponadczasowy film, który chwielibyście zarekomendować?

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty