16.FFOL - Kultura jako źródło cierpień

16. Festiwal Filmowy Opolskie Lamy dobiegł końca. Nie było nudy. Jako widz (i bloger) z satysfakcją mogę zauważyć, że nie zabrakło w tym roku dobrego kina; ani interesujących nowości - tych polskich (np. Nina Olgi Chajdas) i zagranicznych (Donbas Siergieja Łoźnicy), ani też filmów autorskich, które nierzadko igrały z odbiorczymi nawykami widowni (zwłaszcza Płomienie Chang-dong Lee) ani wreszcie tych, które chyba warto wciąż udostępniać publiczności (pokaz Zimnej wojny Pawła Pawlikowskiego, mimo odległej daty premiery, odbył się przy pełnej sali!). Nie zawsze były to może dzieła z najwyższą notą, ale zawsze były to filmy interesujące i żywo przyjmowane przez krytykę. Nim jednak przejdę do zrecenzowania kilku wybranych tytułów, chciałbym wspomnieć w paru słowach o Konkursie Głównym - oczku w głowie organizatorów festiwalu.

Na piątkowej (12.10) gali finałowej przyznano nagrody i wyróżnienia dla laureatów w konkursie filmów krótkometrażowych.

zwycięzcy, wolontariusze i organizatorzy na finałowej scenie
fot. Patrycja Wanot, materiały organizatora

Grand Prix otrzymali: Maciej Buchwald za film fabularny Szczęście, Marta Pajek za animację III oraz Michał Hytroś za dokument Siostry. W konkursie filmów amatorskich, za swój pierwszy film, nagrodę otrzymał Jan Gruszka za Syzyfy. Nagrodę publiczności otrzymał Maciej Kawalski za film Atlas.

Wyróżnienia przypadły: Jakubowi Piątkowi za film Users, Karinie Paciorkowskiej za Nie masz dystansu i Annie Gawlicie za Krzyżoki.


http://festiwal.opolskielamy.pl/konkurs-glowny/laureaci-2018/
Artykuł o gali (Radio Opole)
_

Uczestnictwo w festiwalu filmowym, codzienne chłonięcie światła ekranu, skłania do refleksji na temat wspólnego przekazu najnowszych dzieł filmowych, poszukiwania jakiegoś "polifonicznego" głosu na temat kondycji człowieka i społeczeństwa. Co chce nam przekazać najnowsze ambitne kino?

Chociaż - ogólnie rzecz ujmując - kino jest rozrywką, to tegoroczny wybór filmów nie opowiadał się po stronie, niczym nie zmąconej, odbiorczej frajdy. W Donbasie Łoźnicy czuć interwencyjny charakter i realizatorski pazur - autor chce zwrócić uwagę międzynarodowej publiczności na temat nowych standardów toczenia wojny, z kolei Rohrwacher w Szczęśliwym Lazzaro wprowadza nas niemal w stan kontemplacji i wyciszenia, w którym możemy dostrzec niuanse międzyludzkich relacji. Filmowe obrazy wciąż wyzwalają w nas napięcie, a jednocześnie nie stronią od metafizycznych rozważań i intelektualnego namysłu nad naturą prawdy. "Przyjemność" odbioru dzieła filmowego nie jeden ma odcień. Czasem, jak w przypadku pierwszego filmu, oglądamy je z ironicznym, cierpkim uśmiechem, a czasem uśmiechamy się delikatnie, samym kącikiem ust do naiwnego, ale szczęśliwego Łazarza z filmu włoskiej reżyserki.

W tegorocznych filmach dominuje temat udręki jednostki, której przyczyną są nie tylko nierówności społeczne, ale także wielość potencjalnych postaw, kulturowych norm i paradygmatów w zglobalizowanym świecie. Wolność w wybieraniu swojej drogi (przynajmniej w optyce zachodniej kultury) sprawia, że biała kobieta może porwać się na akt terroryzmu (W ułamku sekundy), ustanowiony tradycją porządek funkcjonowania rodziny zostaje nagle pogwałcony przez inny - wolny od nakazów i norm (Wieża. Jasny dzień), a społeczny ostracyzm - w sercu Europy - w najlepsze eliminuje słabsze jednostki, nie oglądając się już na takie wartości jak tolerancja czy solidarność (Igielnik). 

Nowe czasy są burzliwe i nieprzewidywalne. Wydaje się jednak, że kinowe medium pozwala przyjrzeć się i lepiej przepracować tę skomplikowaną rzeczywistość. Wszak to kino uczula emocjonalną wrażliwość widza i ożywia dyskurs publiczny. Ujmując w kadrze ułamek tej skomplikowanej rzeczywistości, podając ją nam w przystępnej i atrakcyjnej formie, sprawia, że być może łatwiej jest nam wkroczyć w przyszłość. Jak twierdził Freud - autor wielu pomyłek, ale i zasłużony odkrywca kilku prawd - tylko rozumiejąc teraźniejszość (oraz przeszłość) możemy celniej odgadywać przyszłość.




Wieża. Jasny Dzień reż. Jagoda Szelc



Gęsty las buzuje zielenią. Jest intensywny - w barwach i zapachach. Niepokoi samą swoją obecnością. To niezwykłe królestwo, osobny byt - niemal żywcem wyjęty z ekranowych pejzaży Larsa von Triera. Gdy nadchodzi zmrok i rozpasane, budzące lęk cienie kładą się w ogrodzie, Mula zamyka dom na cztery spusty. Są pewne granice, które wytyczamy naturze, a próg rodzinnego domu należny do tych najbardziej rozpoznawalnych. Oprócz niego istnieje jeszcze szereg innych, subtelniejszych granic, jak choćby te zakodowane w naszym myśleniu i zachowaniu; w kulturze, którą w sobie - zazwyczaj tego nie dostrzegając - pielęgnujemy.

plakat wyobraża konfrontacje dwóch siustr - czarnobiałe twarze oddzielone llinią


W swoim debiutanckim filmie Jagoda Szelc zaprasza nas w podróż na drugą stronę tej zasadniczej dla ludzkości granicy - tej od której oddaliliśmy się budując gmach cywilizacji (niczym wieżę) i tworząc system społecznych zachowań. Wraz z tokiem narracji przesuwamy się od tytułowej "Wieży" - metafory miasta, normalności, zasad - a więc także wyobrażeń na temat tego, co dobre, a co złe, także na temat świętości i znaczeń zaklętych w religijnych rytuałach - do tego co reprezentuje sobą "Jasny dzień", figura wolności, zmysłowości, instynktu.

Piastunka tej pierwszej, Mula, narzuca zasady - spisuje je nawet w formie listy i wręcza siostrze, Kai, której bliższy jest porządek natury, co czyni z niej autsajderkę i przydaje jej aury obłędu. Areną dla tych, nieoczywistych, zmagań - niepozbawionych jednak siostrzanego przywiązania - jest rodzinny zjazd skupiony wokół uroczystość pierwszej komunii. Wraz z powrotem Kai na łono rodziny, w "normalnym" życiu Muli, Michała i ich córki pojawiają się nieoczekiwanie zadry oraz frustracje. Wątpliwości ogarniają także małą Ninę, mającą uroczyście wstąpić do kościelnej wspólnoty, a mówiąc językiem socjologii: przejść kolejny etap socializacji. Nagle zaczyna stawiać kłopotliwe pytania i dociekać sensu kościelnej ceremonii. W małej jest wciąż wiele "natury"; dopiero przyswaja sobie zasady tej wielkiej, zawłaszczonej przez kulturę, gry w życie, a wraz z nimi to, czego na razie w niej nie ma - wyobrażenia na temat sacrum.

Rozdrapując rzeczywistość film Szelc drażni i uwodzi jednocześnie. Nerwowe cięcia montażowe i akompaniament ciężkich brzmień budują napięcie i dopełniają atmosferę tajemniczości. Patrząc na zniekształcone obiektywem kadry, widz czuje się trochę jak w posępnej wersji gabinetu luster - miast oddać się we władzę iluzji - wejść w narrację, jak w kinie gatunkowym - zachowuje czujność i pragnie dociec prawdy skrytej pod powierzchnią pozoru. Tę trudną przeprawę na drugą stronę - poza kulturę - cechuje atmosfera zaczerpnięta z estetyki von Triera.

Z uwagi na to intrygujące (i odważne!) powinowactwo z obrazami duńskiego reżysera, nie może być też mowy o słodkim eskapizmie w "życie na łonie natury", w sielankę bez zasad i odpowiedzialności. Wszak królestwo natury, w którym jesteśmy zakorzenieni, nie pozbawione jest brzydoty i przemocy. Gdy już przebrzmi długa uroczysta noc, jeden z domowników wymownie zerwie z dłoni krępujący ruchy usztywniacz, swoisty kaganiec na pierwotne instynkty, i zaciśnie pięść, by sprawdzić czy jest gotów do użycia siły. Pulsującego w nas żywiołu natury nie da się poskromić.



Szczęśliwy Lazzaro reż. Alice Rohrwacher 


Alice Rohrwacher w swoim nowym filmie ponownie igra z cudami. O ile jednak poprzedni film - zatytułowany właśnie Cuda - ową szczególną wyjątkowość ukazywał w dorastających bohaterach, porywających się na indywidualizm, o tyle Szczęśliwy Lazzaro traktuje o zgoła innych "cudach" - o tych, pod które przypisalibyśmy po prostu dość niecodzienne zdarzenia i okoliczności, oraz o tych, których pojęcie faktycznie wymyka się rozumowi.

malowany plakat przedstawia tytułowego bohatera z wilkiem


Zejdźmy jednak na ziemię, bo film reżyserki mimo wszystko twardo się jej trzyma. W pewnej zapomnianej sycylijskiej wsi, nękanej przez wilki, ludzie żyją według, wydawałoby się zamierzchłych, feudalnych zasad. Wszystko co wypracują ciężką pracą na tytoniowych polach należy się markizie Alfonsinie de Lunie i jej rodzinie. A jednak służba nie będzie im pisana aż po grób i los niebawem się odmieni... Stanie się cud, przynajmniej w głowach pogodzonych z losem wieśniaków.

Cudem może być także człowiek. Wśród mieszkańców wsi żyje bowiem niejaki Lazzaro, młody parobek, wyróżniający się wyjątkowym zapałem do niesienia pomocy. I dość... powiedzmy, ograniczoną ekspresją w wyrażaniu siebie. Z tej bezinteresowności skrzętnie korzysta cała wioska, a także młody markiz Tancredi, który - widząc dziecięcą naiwność i uległość parobka - czyni go dla zachcianki swoim rycerzem i towarzyszem eskapad. Od tej chwili razem się ukrywają i wraz z wilkami wyją do księżyca.

Mimo iż Lazzaro jest wcieleniem biblijnego świętego - Łazarza, to nikt nie dostrzega w "wiejskim popychadle" ani krztyny wyjątkowości i majestatu. Lazzaro nie nosi aureoli, nie broczy krwią ze stygmatów, nawet się nie modli. Jego nadzwyczajność (świętość?) tkwi w czymś zupełnie banalnym - w gotowości do niesienia pomocy.

Właśnie tą drogą - na prawach przypowieści, autorka zwraca naszą uwagę na dewaluację gestu bezinteresownej troski o innych. Świat nakreślony przez Rohrwacher pełen jest - oczywiście na wzór naszego - społecznych podziałów i nierówności; to miejsce gdzie, aby odbić się od dna i żyć bardziej dostatnio, trzeba najpierw wykorzystać słabość kogoś innego. Dlatego w udzielanej przez Lazzaro pomocy widzimy raczej słabość i niedopasowanie do surowych społecznych reguł, a zdajemy się nie dostrzegać prób pokonania wspomnianych międzyludzkich barier.

Kierując się więc w stronę morału - bo przypowieść musi mieć morał - może powinniśmy spojrzeć w głąb siebie... - jeśli tylko wierzymy, że kino ma jakąś transgresywną siłę - przemóc konformizm i przyjrzeć się krytycznie społeczności w której żyjemy. Bo to tam, jak sugeruje zakończenie, w myślowych schematach i zbiorowych fobiach grasują te "prawdziwe wilki", których można się bać. 

Szczęśliwy Lazzaro to nienachalna lekcja życia we wspólnocie.



Płomienie reż. Chang-dong Lee


Co się zaczęło, trzeba skończyć. Finałową galę Opolskich Lam mamy już za sobą, ale w głowie kołacze mi się wciąż film, który zabił mi ćwieka. Z tego co słyszałem, nie tylko mnie. Płomienie Chang-dong Lee aż proszą o komentarz.

Wiele recenzji zgrabnie przechodzi od prezentacji głównych postaci, zawiązania akcji do wyłuskiwania głównych tropów interpretacyjnych (acz nie zawsze) i oceny. Spróbujmy. 

biegnący bohater na tle pomarańczowego zachodu złońca; wszystko zdaje się płonąć


Poznajemy młodego Jong-soo, introwertyka, który każdej zainteresowanej jego zawodem osobie odpowiada, że chce zostać pisarzem. Jednak na co dzień, by związać koniec z końcem, ima się wielu dorywczych prac. Matka odeszła, ojciec siedzi w areszcie. Któregoś dnia na ulicy Seulu rozpoznaje go Hae-mi, nieco ekscentryczna znajoma z dzieciństwa. Już po pierwszym wspólnym papierosie coś między nimi iskrzy i tak zawiązuje się romans.

Wkrótce dziewczyna leci do Afryki - to podróż jej życia. Tymczasem Jong-soo opiekuje się kotem dziewczyny, dodajmy, dość tajemniczym kotem, który choć potrafi napaćkać do kuwety to nie ukazuje się nikomu, poza swoją panią. Hae-mi w końcu wraca, ale już nie sama. Towarzyszy jej Ben, vel Wielki Gatsby, jak nazywa go nasz bohater. Ben to przystojniak, majętny koneser sztuki i posiadacz efektownego Porsche, który dla kaprysu, lubi czasem... podpalić szklarnię. Jong-soo musi ustąpić mu miejsca... Hola, hola! Stop.

Tu część zwięzłych recenzji przechodzi do puenty i wystawiania gwiazdek, pomijając jedną zasadniczą cechę tej niebanalnej opowieści. Mianowicie każdy powyższy fakt może być pisarską fantazją lub zwyczajnie - urojeniem umysłu bohatera.

Reżyser, już na początku, przestrzega nas o tym wymowną pantomimą, w wykonaniu Hae-mi, o pomarańczy, której nie ma, ale jeśli się jej tylko dostatecznie mocno zapragnie, to można poczuć jej smak. Od patrzenia na tę sztuczkę - nie wiedzieć czemu - leci ślinka... Tak naprawdę Lee daje nam pierwsze sygnały już wtedy, gdy Jong-soo spotyka Hae-mi na ulicy. Jest to wydarzenie sklecone z tylu znaków zapytania i zbiegów okoliczności (począwszy od niewiarygodnej loterii, w której bohater wygrywa zegarek, ha, damski zegarek...), że w efekcie z tyłu głowy jawi się pytanie: czy dziewczyna faktycznie istnieje?

Lee mnoży znaki zapytania, usadawia nas niepostrzeżenie w głowie Jong-soo i jego subiektywnym oglądzie rzeczywistości, tym samym namawiając nas do odrzucenia podstawowego kinowego nawyku - do wyzbycia się wiary w świat przedstawiony. Potykamy się więc przez dwie i pół godziny o kolejne wątpliwości i podążamy dalej, w głąb, jak za spaczoną nicią Ariadny - nie ku wyjściu z labiryntu, ale w jego zawikłany, mroczny splot. 

Płomienie wydały mi się najpierw nieznośne w tej dwuznaczności, zastanawiałem się nawet, czy nie jest to pewnego rodzaju tautologia - film (fikcja), który nie ukrywa, że jest fikcją, zmyśleniem. To brawurowa wizja, ale ryzykowna. Koniec końców odnalazłem w obrazie Lee tło, które - majacząc gdzieś na obrzeżach akcji - mówi coś istotnego na temat okoliczności tych dziwnych wydarzeń: w domu Jong-soo gra telewizor, ustawiony na polityczne (fake'owe?) newsy, a w nich Trump - żywy symbol ery post-prawdy, przez okno, jakby tego było jeszcze mało, wpadają propagandowe komunikaty. Czyżby znak czasu? A sam Jong-soo nurza się w samotności, z której - jak z żyznej gleby - kiełkują gorączkowe pragnienia i obsesje. Wystarczy iskra by...

Stop.


__

Wróć do pierwszej relacji z 16.FFOL:
https://agitacjakulturalna.blogspot.com/2018/10/1-16ffol-na-nowe-czasu.html

Komentarze

  1. Uwielbiam takie festiwale, zawsze można dowiedzieć się czegoś nowego, poszerzyć horyzonty :) super!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach, uwielbiam festiwale filmowe - co prawda od dwóch lat uczestniczę w nich od tej drugiej strony, nie jako widz, ale nadal polecam to doświadczenie. :) Bardzo fajny wpis!

    OdpowiedzUsuń
  3. Fantastyczne przeżycie, zdecydowanie polecam taki sposób spędzania czasu.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty