Złoty pesymizm: "Parasite"

Obojętnie czy mamy do czynienia z gnającym po zamarzniętym globie pociągiem-arką, opowieścią o przyjaźni do zmutowanej świnki czy toksycznej więzi między matką i synem, filmowe opowieści Bonga Joon-ho zawsze są mocno osadzone w zbiorowej historii – zarówno lokalnej, jak i globalnej. To atut filmowych obrazów, których celem jest nie tylko rozerwać widza, ale także przedstawić pewną społeczną diagnozę. Nim nastąpił pierwszy klaps do filmu Parasite, wiele się wydarzyło. Scenariuszowe tropy i wypowiedzi bohaterów przypominają nam, że zawsze musi być jakieś „ważne przedtem” – przeszłość, która nie tylko ustanawia fikcyjną akcję, nadając jej wiarygodność, ale po prostu ukształtowała znaną nam rzeczywistość: przyniosła globalne ocieplenie, konsumpcjonizm nie oglądający się na cierpienie zwierząt czy patologie życia rodzinnego.


Gi-teak trzymający ozdobny kamien w rekach
Parasite, reż. Bong Joon-ho

Czy zastanawialiście się kiedyś, co wynosimy z kina? Dominuje przekonanie, rozpowszechnione zresztą przez samych twórców, że sztuką, zwłaszcza tą komercyjną, nie można zmienić społecznej rzeczywistości, czyli górnolotnie - świata. Otóż doraźnie raczej nie da się wpłynąć na społeczne zachowania, dlatego Okja nie uczyniła z nas wszystkich wegetarian, ale to właśnie opowieści, siłą identyfikacji z bohaterami i repetycji treści, z wolna kształtują naszą mentalność i sposób postrzegania świata. Choćby działo się to gdzieś z tyłu głowy, bez udziału naszej świadomości.

Plan na życie


Rodzina w filmach Bonga nigdy nie miała łatwo, ale w Parasite reżyser przekracza chyba tę cienką granicę (jakże istotną), za którą jawi się już tylko czystej wody defetyzm, choć niepozbawiony ironii i satyry.

Ojciec rodziny Gi-taek (z radością przywitałem Songa Kang-ho w kolejnym filmie Koreańczyka), jego żona Chung-sook i latorośl, syn Gi-woo i córka Gi-jeong, codziennie wspólnie podejmują walkę o przetrwanie i lepsze życie. Na razie składają opakowania na pizzę, by związać koniec z końcem, ale gdy tylko nadarzy się okazja wprowadzą plan – bo żeby się czegoś dorobić w życiu, jak wpaja synowi Gi-taek, trzeba mieć plan – który pomoże im opuścić opanowane przez insekty mieszkanie, by żyć dostatnio i godnie. Okazja nadarza się szybko. Gi-woo, dzięki rekomendacji przyjaciela, podejmuje pracę jako korepetytor języka angielskiego, w samym sercu cudnie zepsutego pieniądzem prestiżowej dzielnicy. A więc w raju. Ów plan, który realizuje się niemal samoistnie, bo młode pokolenie czuje się odpowiedzialne za los rodziców, właśnie wszedł w życie. Kolejno, podstępem, nie licząc się z moralnymi konsekwencjami swoich działań, wkradają się w łaski naiwnej Yeon-kyo, aby podjąć w jej bajecznym domu dobrze płatne posady pomocników czy asystentów. W sekrecie przed swoimi pracodawcami cieszą się przepychem, a pod ich nieobecność pławią się w nieswoich luksusach.

Oczywiście, co już było powiedziane, to co ważne – to co sprowadziło rodzinę Gi-taeka na społeczny margines i to co uwiarygadnia ich determinację oraz brak skrupułów, ma swój początek znacznie wcześniej, jeszcze przed pierwszą filmową sceną, w której przez okno w zapuszczonym mieszkaniu przyglądamy się ulicy z perspektywy karalucha.

matka, ojciec, córka i syn
Gi-taek i jego rodzina

Architektura pamięci


W Parasite to znaczące przedtem - historyczne i społeczne, jest mocno wyeksponowane. Tym razem brawurowy pastisz gatunkowy ustąpił pola satyrze na koreańskie (i nie tylko) społeczeństwo, w której są zarówno odcienie czarnej komedii jak i momenty chwytające za gardło rodem z - zawsze plastycznego - thrillera. W tym niemal kameralnym filmie, bodaj największy dramaturgiczny ciężar spoczywa jednak na scenografii. W tej wykreowanej przestrzeni schron przeciwbombowy, zbudowany na wypadek agresji ze strony północnego sąsiada, a jednocześnie obiekt wstydu jego architekta, zionie ciemnym prostokątnym otworem, niczym grobowa krypta, prosto na salony, gdzie toczy się dostatnie życie elit. Tak oto, reżyser wymownie zestawił ze sobą dwie sfery: mit koreańskiego dobrostanu oraz skrywany głęboko w zbiorowej podświadomości wstyd.

Wyjaśni nam to bliżej scenariusz. Bong snuje opowieść o tym, że wykluczenie i rozgoryczenie niektórych Koreańczyków rozpoczyna się od serii nieudanych pomysłów na życie w trudnych czasach raczkującego kapitalizmu. W ustroju gospodarczym, zauważmy, który po latach, mimo poniesionych kosztów, zyskał dla Korei Południowej miano jednego z tzw. azjatyckich tygrysów. Świat uwierzył w ten ładny obrazek, Koreańczycy przyjęli zwycięski laur i spróbowali zapomnieć o tych spośród nich, którzy nie zostali beneficjentami aliasu z amerykańską kulturą i gospodarczego cudu. Nie można jednak odciąć się od problematycznej przeszłości i żyć dalej – mówi swoimi obrazami koreański reżyser – koszmar gospodarczej transformacji musi pozostawić piętno w teraźniejszości, przyoblec się w ludzkie resentymenty, a nawet przemoc. 

rodzina przy stole z głośnego filmu The Host
The Host: Potwór
Nie zawsze tak było w kinie. Kiedyś twórcy rozpasanych formalnie filmów jakby obawiali się mówić wprost o społecznych problemach. Niemiecka kinematografia z początku XX w. zasłaniała się chętnie ekspresjonistycznym malarstwem i groźną symboliką, kino amerykańskie okresu zimnej wojny wypatrywało przylatujących (niby to znikąd...) spodków i gotowało się na zbrojną walkę z wrogą ideologią pod postacią nieludzkich form życia. W wątkach społecznych przodowało kino realistyczne, na ogół wierne swoim konwencjom i prostocie środków filmowego wyrazu. Dzisiaj filmowcy, a wśród nich Bong, który słynie z efektownych gatunkowych zapożyczeń i widowiskowych scen (naruszających nierzadko ekranowy weryzm), używają podobnych atrakcji już w zupełni inny sposób. Jeśli Bong zaangażował potwora do filmu The Host: Potwór (2006), to przede wszystkim po to, by pod pozorem efektownego monster movies przemycić zjadliwe publicystyczne wątki, komentujące amerykańskie wpływy na koreańską politykę, środowisko i życie społeczne, a także by potępić niekompetencję koreańskich władz, mających za nic los swoich obywateli. Z jednej strony twórca zaprasza nas na filmowe show, łzy i śmiech, a z drugiej - efektownym i czytelnym językiem mówi o rzeczach ważnych, które na co dzień chyba nieszczególnie darzymy atencją.

W Parasite wystarczył mu wspomniany bunkier i wertykalna konstrukcja miasta - gdzie ci, którym się powiodło żyją wysoko, pośród will i słonecznych ogrodów, a ci, którzy przegrali z kapitalizmem mieszkają na dnie, wśród śmieci i zapachu uryny - by ukazać społeczny dramat. Wymowne, że aż dosadne. Ta odległość początkowo nie wydaje się tak przepastna, jednak Bong zachowuje ten pozór tylko do chwili pierwszego dramatycznego zwrotu akcji, w którym rodzina Gi-taeka zmuszona jest opuścić willę w strugach rzęsistego deszczu, zbiegając z rajskiego szczytu na skraj wysypiska, gdzie już woda zalewa mieszkania a szamba eksplodują pod ciśnieniem. Operatorzy Bonga rysują ten oblewany deszczem przestwór w szerokich nieruchomych kadrach, czyniąc go pojemnymi nie tylko w przestrzeń, jaką trzeba pokonać, ale i alegorię wielkich podziałów społecznych.

długie, prowadzące w dół schody i krajobraz slamsu
Z raju do slumsów...

Ze schronem rzecz się ma jeszcze ciekawiej. Chociaż podczas wojny z komunistyczną północą gwarantował ówczesnym mieszkańcom domu bezpieczeństwo, to już w czasach względnego pokoju z wolna stawać się musiał reliktem strachu, a może nawet dowodem tchórzostwa jego posiadacza – symbolem wegetacji w nieustającym lęku o własne życie. Dlatego architektura domu przezornie ukrywa swój sekret. O schronie nie wiedzą nawet obecni domownicy, którzy uważają nabyty przez siebie dom za oazę wygodnego życia. Naiwni, zamknięci w swoim prywatnym raju, odizolowani od problemów reszty społeczeństwa, nie widzą dramatu nawet usługujących im ludzi. Żyją w kolorowej (prywatnej) bańce. Z brutalnym humorem wyraża to scena, w której Gi-taek, nosząc zakupy swojej pani, z grobowym wyrazem twarzy przyjmuje jej zachwyt nad niebem, które wspaniale zostało zmyte tragicznym w skutkach deszczem.

W toku wydarzeń - nie chcę za wiele zdradzać na ten temat - schron w oczach widza przeobraża się jeszcze w coś innego, bardziej adekwatnego do nowych czasów. Z miejsca, którego powstydził się sam architekt (zarazem jego pierwszy właściciel) staje się gorzką przestrzenią tabu - kolejnym piekielnym kręgiem do którego strąca się tych, którzy doznali największych życiowych niepowodzeń, których nie wsparły państwowe instytucje, gdy było to potrzebne, którzy doświadczyli chłodnego dystansu dzielącego bogatych i biednych. To niewidoczne dla oczu (i świata) miejsce skrywa dotkliwą porażkę, wstyd i utratę godności.


Malowanie przyszłości


Nie bez powodu Bong właśnie pod ziemią, kończy przewodnią refleksję na temat racji posiadania życiowego planu, a tym samym nad optymistycznie postrzeganą przyszłością. Nie rozczula się więc nad losem swoich krajan, chociaż w innych filmach dawał widzowi przynajmniej odrobinę nadziei, jakiś powód dla którego warto podjąć walkę o lepsze życie. Czasem słuszną drogą (choć usianą wątpliwościami) okazywał się zbiorowy bunt, sprzeciw wobec utrwalonych norm, a czasem ulgę, choćby wątłą, przynosiło zapomnienie i życie "od nowa".

W Parasite jest inaczej. W jednej ze scen filmu na głowie Gi-woo, gorliwie wierzącego w powodzenie rodzinnego planu, zostaje "rozbity" suseok, kamień widokowy, który według zwyczaju ma przynieść swojemu właścicielowi dobrobyt. Dobra wróżba przeistacza się więc w przemoc. Ciężko o bardziej ponurą wizję rezultatu społecznych aspiracji.

Ponadto, by nakreślić silny kontrast między tym, co ukryte a wizytówką nowoczesnego koreańskiego stylu życia, reżyser cynicznie wplata w opowieść motyw snującego się po domu ducha, w zabawny i straszny sposób łącząc niedolę tzw. przegrywów z zaświatami. Do tej grozy wykluczenia włącza także nieprzyjemne zapachy a nawet – co świadczy o konsekwencji reżysera w krytyce etosu american dream – aluzje do krwawych czasów amerykańskiego kolonializmu.

elegancki salon i... indiański wigwam w odbicu szkła
Ślady amerykańskiego styl życia

Pesymizm wart złota


Ten artystyczny pesymizm spodobał się w Cannes, które lubi najgłębsze odcienie tragizmu, a snobizm w tamtejszych kuluarach sprawia wciąż, że nadzieja rzadko rymuje się z ambitnym kinem. Poza tym canneńskie jury, o czym od czasu do czasu sobie przypominamy, uprawia własną politykę. Przyznając Złotą Palmę filmowi Bonga w jakimś stopniu chciano mu pewnie osłodzić bojkot netflixowej Okjy (pamiętacie jeszcze finał tamtego filmu, gorzki a jednak dający nadzieję?) w roku 2017. Jeśli gdybać tak dalej, choć marny ze mnie psychoanalityk, może wówczas w głowie odrzuconego twórcy (bo dlaczego o przyznaniu nagrody ma decydować sposób dystrybucji filmu?) narodził się pewien kompleks, wskutek czego twórca, pracując nad kolejnym filmem, przechylił się bardziej niż zwykle do oczekiwań festiwalowych sceptyków.

Spytacie może, dlaczego właściwie tak ubolewam nad tym pesymizmem? Autor ma przecież prawo do swojej opowieści, nawet tak posępnej. Uznałem, że najwyższa pora zmienić perspektywę i przejść – niech będzie – na jasną stronę mocy, gdzie ujmujący sceptycyzm obrazu nie czyni go arcydziełem. Jak twierdzi prof. Marek Oziewicz, literaturoznawca, za sprawą popkulturowych kodów mentalnie przebywamy w czasach poprzedzających katastrofę*. W dobie politycznych zawirowań, silnych konfliktów społecznych i niepokojących przemian kulturowych, a zwłaszcza degradacji biosfery, filmy, jak Parasite, ale zwłaszcza kino post-apokaliptyczne, bezpośrednio odwołujące się do przyszłości, oraz inne teksty kultury: literatura, komiks, gry video itd., okazują się nie tylko (niewinną) rozrywką – są częścią szerszego, rozcieńczonego w kulturze, dyskursu kształtującego nasze rozumienie świata.  

Właśnie te kody, bazując na silnych emocjach i atrakcyjnych mitach - bo tak też można spojrzeć na przekaz filmowy - umacniają w nas ponure wizje przyszłości, a przez to wywierają wpływ na życie społeczne i kształt naszej codzienności.

Song Kang-ho i Bong Joon-ho
Dlatego też filmowy pesymizm może się wydawać bardziej wiarygodny (wszak wydaje się zgodny z duchem czasu), bardziej nośny artystycznie, bo nie szuka kompromisu, a z pewnością – bardziej emocjonujący, gdyż stymuluje ewolucyjnie najstarsze, nieskore do refleksji, ośrodki mózgu. Właśnie z tych powodów wizje optymistyczne, niestrywializowane i konstruktywne są nam potrzebne jeszcze bardziej, byśmy mogli odzyskać poczucie własnej sprawczości.

W ciemnej sali, w świetle projektora, ale także w innych sytuacjach odbiorczych kształtują się granice naszej wyobraźni. Bez wiary w lepszą przyszłość nie będzie ani potrzebnych inicjatyw politycznych, ani koniecznych rozwiązań ekonomicznych i technologicznych. Jeśli natomiast najlepszym planem jest... nie mieć żadnego planu, jak stwierdził rozgoryczony Gi-taek, to czeka nas – jeśli takie są zbiorowe nastroje – adekwatna przyszłość. Proces następuje zgodnie z mechanizmem samospełniającego się proroctwa - wierząc w najgorszy wariant jutra, bezwiednie ku niemu zmierzamy. A o tym, że nas to boli, i że się tym jednak trochę przejmujemy, dowiemy się dopiero oglądając serial pokroju Black Mirror, który wstrząśnie nas opowieścią o nas samych, pokazując w jakim stylu doganiamy pisaną nam - w licznych scenariuszach - przyszłość.


_
*Wywiad z Kazimierzem Oziewiczem:
https://magazynkontakt.pl/oziewicz-opowiesci-na-nowe-czasy/

Parasite, Bong Joon-ho, Korea Poludniowa, 2019

Trochę o kulturze: Agitacja Kulturalna na FB 

Komentarze

Popularne posty