To, co przeżyte - recenzja filmu "Lombard"

W lombardzie na Ulicy Wytrwałych czekają na klienta "skarby". A właściwie, już bez entuzjazmu; stare meble, niemodne ubrania, galeria rozmodlonych scen biblijnych i zakurzonych reprodukcji, długie szpalery używanych sprzętów AGD, trofea łowieckie, zapomniane płyty z muzyką, wymięte i wyczytane książki, kryształy po zmarłych, wreszcie, bibeloty, przydasie i durnostojki.

 

"Milczący dialog" między Wiesławem i Jolą

W filmie dokumentalnym Łukasza Kowalika oglądamy jak artefakty te są wytrwale przetrząsane, testowane, fotografowane, mierzone i znowu eksponowane. Czekają na swój dzień, w którym ktoś dojrzy w nich wartość lub zapała do nich sentymentem przeliczanym na złotówki. Póki co wypełnione towarem półki i magazyny wydają się osobliwą galerią niechcianych, choć jeszcze przecież zdatnych do użytku rzeczy. W obecnych czasach; czasach nadmiaru, kuszących nowością reklam, w które uwierzyliśmy, i napływu tanich produktów ze wschodu, bytomski lombard zdaje się być oazą przeszłości, wyspą gratów, na której z kolekcjonerskim uporem pracuje się nad ocaleniem tego, co opatrzone i wyeksploatowane. 

Nasuwa się posępne, ale trzeźwe pytanie: czy w takim świecie, w którym wolimy otaczać się luksusem, w którym królują "przedmioty na każdą kieszeń" z Ikei, lombard na Wytrwałych jest jeszcze w ogóle potrzebny?

Tego niezwykłego zbytku doglądają wciąż te same osoby. Właścicielem biznesu, wraz z mnóstwem problemów z nim związanych, jest Wiesław. On, jego małżonka Jolanta, ekspedientki Agnieszka i Sandra, oraz pomocnik Tomek związali z lombardem swoje życie. Ze sceny na scenę, domyślamy się, że czasy świetności lombardu skończyły się już dawno, wraz z wyprowadzką z centrum Bytomia i zajęciem budynku nierentownej Biedronki. Dzielnica, w której się znaleźli jest zapuszczona i biedna - to Polska o której staramy się dużo nie myśleć; chroma, nieszczęśliwa, i - czyżby? - skazana na niepowodzenie. Oprawione poroża nie od razu znajdują tu nabywcę.

Mimo wielu roszczeń pod adresem pracodawcy, pracownicy lombardu tworzą jednak coś na kształt rodziny, choć, dodajmy, samo pożycie małżeńskie szefa i Jolanty wcale nie jest usłane różami. Zespół wspiera się w trudnych chwilach - których nie brakuje - a nawet podejmuje wspólne przedsięwzięcia. Na wiosnę ma odbyć się piknik połączony z licytacją, kiermaszem i dyskoteką, który stanowić będzie swoistą kulminację tej opowieści (do czego zaraz wrócę). Mimo kiepskich obrotów w lombardzie codziennie zapalają się światła i proces przeszukiwania, eksponowanie, odzyskiwania niepotrzebnych rzeczy z uporem zaczyna się od nowa. I tak dzień za dniem. Wytrwale.

Lombard ma swoich stałych klientów i przyjaciół. Są to emeryci, bezrobotni i tacy, którym nie wystarcza do dziesiątego. Dzięki dobrze wyselekcjonowanym materiałom, precyzyjnie skadrowanym twarzom, szybko zdajemy sobie sprawę w jak beznadziejnej są sytuacji. Przychodzą tutaj z konieczności, by móc z czegoś "wyżyć". Zastawiają rodzinne pamiątki, skrywane w domach relikty przeszłości, pozbywają się rzeczy bez których mogą się obejść. Zazwyczaj są przygaszeni, zakłopotani, milczący, poważni. Czasem nie wytrzymują i - zwłaszcza kobiety, które wydają się bardziej rozmowne - odkrywają łzy rozpaczy. W odpowiedzi dostają słowa zrozumienia i drobną pomoc.

To najbardziej wzruszające momenty filmu, gdy lombard, jakim go sobie wyobrażamy za sprawom negatywnych stereotypów, staje się nagle nieoczywistym miejscem wsparcia.

Miejscem potrzebnym.

Nie spodziewaj się jednak, drogi Widzu, ckliwej laurki, bo "Lombard" to film przede wszystkim o "trudnych czasach", o których, że nastały, słyszy się na ulicy, w kościele i sklepach, i doświadczonych ludziach, którzy wiedzą, że naiwnością jest myśleć, że wystarczy chcieć i samo się ułoży.

Budując swoją opowieść, Kowalik i jego zespół wykazali się intuicją w doborze scen niosących zarówno wymowny emocjonalny przekaz, jak i dokumentalną wartość. Gdy np. powraca kolejna awantura o wynagrodzenie, czujnemu oku kamery nie umknęła uparta, nie dająca się domknąć kasa fiskalna. Detal ten - w życiu zupełnie pomijalny - na ekranie urasta do rangi symbolu. Reżyser ubiera prozę życia, jaką znamy z autopsji, w atrakcyjną dla nieznoszącego nudy widza opowieść. Dla niego także - przewidując, że może mieć przesyt - wpuścił do filmu odrobinę melancholijnych impresji z udziałem muzyki i bytomskich ulic.

Ramę opowieści stanowią przygotowania do wspomnianego już wiosennego pikniku - wielkiej akcji promocyjnej, do której przygotowuje się cały zespół i która ma pomóc odmienić beznadziejną sytuację finansową lombardu. Fabuła nieuchronnie prowadzi nas do tego wyczekiwanego momentu. Gdy w końcu nagabywani mieszkańcy ulicy nieśmiało zajmują miejsca na przygotowanych ławeczkach pod chmurką, by - równie nieśmiało i skromnie - licytować najlepsze eksponaty, gdy wreszcie przekonują się do udziału w zabawie, opowieść z nagła skacze ku końcowi...

Migoczą zapalone lampy, oświetlając przeżyte archiwa. Znowu jesteśmy pośród niechcianych podobizn świętych, starych tapczanów i przyodzianych fikuśnie manekinów, a na obliczach, zajmujących kanapę, niczym królewski tron, Wiesława i Joli rysują się niewyrażone słowa i emocje.

Zaryzykują tezę, że tylko prawdziwe życie stwarza takie wątpliwe "kulminacje", których - mimo narracyjnych gestów i subtelnych trików reżysera - nie sposób przekuć w jednoznaczne błyskotliwe puenty. Po których wzdycha się, ociera łzę i z ulgą opuszcza kinowy fotel.

Czy to jest rozczarowujące? Przekonajcie się sami. Na pewno jest godne tej, przecież nieoczywistej, wiedzionej przez nas przygody. 

 

_

Recenzja filmu:

"Lombard", reż. Łukasz Kowalik, Polska 2022, 75 min

Grand Prix na 19. Millennium Docs Agains Gravity



Komentarze

Popularne posty