FFOL: Jak zaklinać (filmową) rzeczywistość

Festiwal Filmowy Opolskie Lamy, który potrwa w sumie aż 11 dni*, oferuje widzom spory wybór filmów. Najpierw przykuła moją uwagę Sekcja Kina Światowego, w której przewija się wielu festiwalowych zwycięzców. Były to filmy, za których recenzowanie zabrałem się w pierwszej kolejności (patrz: "Rekiny i kokosy"). Jednak niewątpliwym atutem opolskiego festiwalu są seanse polskich filmów - fabularnych i dokumentalnych, po których publiczność ma okazję wziąć udział w spotkaniu z reżyserem lub aktorem. Wraz ze swoimi filmami do Opola przyjechali m.in. Piotr Dumała, Kuba Czekaj, Aleksandra Gowin czy Paweł Łoziński. Gościem w pewnym sensie wyjątkowym był Arkadiusz Jakubik, który nie tylko reprezentował ekipę "Wołynia" Wojciecha Smarzowskiego, ale także wystąpił na scenie muzycznej.


(*Piszę ten artykuł w chwili, gdy Opolskie Lamy jeszcze trwają.)

trójkąt miłosny, w czułym zbliżeniu
"Małe stłuczki", reż. A. Gowin i I. Grzyb

Pora więc przyjrzeć się kinu polskiemu. Czy wciąż utrzymuje się dobra passa rodzimych twórców?

*

Swój wspólny pokaz miały: "Dzień babci" - etiuda Miłosza Sakowskiego i "Małe stłuczki" zrealizowane przez Aleksandrę Gowin i Ireneusza Grzyba. Odniosłem wrażenie, że te dwa debiutanckie filmy dobrano na zasadzie kontrastu, bowiem wyraźnie różnią się one siłą, czy raczej - "donośnością" środków filmowego wyrazu. O ile "Małe stłuczki" to kino subtelne, trochę nawet nostalgiczne, polegające głównie na budowaniu atmosfery dziwności i absurdu, o tyle film Sakowskiego to opowieść bezpośrednia, gwałtowna i niestety popadająca w stylistyczną przesadę.

Sam fabularny pomysł „Dnia babci” wydaje się atrakcyjny, ponieważ nawiązuje do aktualnych patologii społecznych (a zwłaszcza do popularnego wciąż procederu wyłudzania pieniędzy "na wnuka") i próbuje twórczo wyprowadzić z nich nietypową historię o potrzebie kontaktu z drugim człowiekiem.

Gdy wydaje się, że zamysł Tomka (Mateusz Nędza), żyjącego na ulicy chuligana, zaraz się ziści i uda mu się okraść starszą samotną kobietę (Anna Dymna), akcja filmu nieoczekiwanie przybiera zupełnie inny obrót. Kobieta zamyka oszusta w swoim mieszkaniu i stawia mu ultimatum: albo zagra jej wnuka przed opiekunem socjalnym (mała, ale dobra rola Łukasza Simlata), albo może zapomnieć o pieniądzach. Dochodzi do konfrontacji dwóch trudnych charakterów, ale koniec końców marny teatrzyk zainscenizowany przed urzędnikiem kładzie podwaliny pod międzypokoleniową sympatią. Jednak osadzeni w mocno naturalistycznej stylistyce aktorzy nie są w stanie - w ramach gwałtownej i wartkiej koncepcji reżysera – uwiarygodnić zawiązującej się między bohaterami wątłej nici empatii i zrozumienia.

kurator podczas wizyty domowej
"Dzień babci", reż. M. Sakowski

Pełnometrażowe „Małe stłuczki” prezentują już bardziej dojrzałą i spójną koncepcją artystyczną, która otwiera przed widzem szerokie pole do interpretacji, a przy tym – mimo nieśpiesznego tempa akcji – wcale nie nudzi. Filmowy obraz duetu Gowin-Grzyb to pozornie tylko błaha, obyczajowa historia o miłostkach i młodzieńczych rozczarowaniach, faktycznie zaś ulepiona z lekkich, dość luźno powiązanych ze sobą epizodów - czasem zabarwionych gorzko, czasem humorystycznie - opowieść, niosąca widzowi bezpretensjonalną rozrywkę i przekaz pełen walorów estetycznych.

Łódź, mieszkania wyjęte jakby z innej, zamierzchłej Polski i ich lokatorzy–widma, rozstający się w milczeniu z największą przygodą zwaną życiem. Na tak zarysowanym tle poznajemy trójkę szczególnych bohaterów (świetna młoda obsada aktorska; o Helenie Sujeckiej, Agnieszce Pawełkiewicz i Szymonie Czackim z pewnością jeszcze usłyszymy), którzy utrzymują się z małego, doraźnego biznesu, polegającego na oczyszczaniu zakurzonych mieszkań z - mających głównie sentymentalną wartość - przedmiotów, by potem spieniężyć je za symboliczne pieniądze.

dziedziniec u stóp zrujnowanej kamienicy; trójka bohaterów ładuje tajemniczą czarną skrzynię na samochód...
Miasto Łódź - czwarty bohater filmu
Ich świat jest oderwany od szarej rzeczywistości, to raczej podkolorowany „łódzki splin”, dryfujący swobodnie gdzieś pod podszewką tego, co ważne i trudne. Trójka przyjaciół jeszcze nie podejmuje ważnych decyzji, jeszcze żyje z dnia na dzień, a wiele spraw traktuje z lekką, wręcz zaskakującą beztroską. Przoduje w tym zwłaszcza główna bohaterka, Asia, przygotowana do życia przez ekscentrycznych rodziców (odsyłam do wyśmienitej sceny rodzinnego obiadu z aktorskim udziałem Arkadiusza Jakubika i Agnieszki Matysiak). Sympatyczna, nieco zwariowana bohaterka polega w swoich codziennych wyborach na umiarkowanym egoizmie i beztroskim podejściu do ważkich spraw, nawet jeśli są to szczere uczucia jej przyjaciół: Kasi i Piotra. Oni natomiast, mając pierwsze dramaty wchodzenia w dorosłość już za sobą, w milczeniu akceptują charakter podsycanej przez Asię beztroskiej zabawy w życie. Mimo to nieuniknione będą tytułowe małe stłuczki.

Pomysł na ten nietypowy trójkąt błyszczy na tle utartych w polskim kinie klisz komedii romantycznej. Gowin i Grzyb z powodzeniem zamieniają rutynową miłosną arytmetykę na pełną świeżości opowieść o niedopasowaniu, słodko-gorzkiej przyjaźni i uroczym dystansie do życia. Tę układankę uzupełniają ponadto pomysłowe - często niosące symboliczną wymowę - akcenty narracyjne (np. epizod tajemniczej czarnej skrzyni z niewiadomą zawartością, którą muszą przewieść bohaterowie) i formalne „błyskotki”, jak choćby złożona z fotografii poklatkowa animacja, świetnie komponująca się z atmosferą filmowego obrazu. Wrażenie niezwykłości dopełnia także strona wizualna, a zwłaszcza ujęta w plastycznych kadrach Łódź, na której chodniki i ulice zdają się wyglądać ciemne okna mieszkań i ich lokatorzy, wyczekujący ostatniej godziny. Panorama miasta nie jest jednak monotonna, nie brakuje jej też innych, bardziej uwodzicielskich odcieni. Tak oto „Małe stłuczki” godzą ze sobą lekkość narracji o młodzieńczych potyczkach z życiem z atmosferą schyłku i tajemniczości. W filmie usłyszymy ponadto znakomitą ścieżkę dźwiękową, na którą składają się nastrojowe utwory zespołu „Enchanted Hunters”.

"Małe stłuczki" to doskonały film dla wybrednej, festiwalowej publiczności.

Aleksandra Gowin w rozmowie z publicznością
Aleksandra Gowin na spotkaniu z publicznością

*

Na "Ederly" i spotkanie z jego reżyserem wyczekiwałem w napięciu. Już w filmie "Las" z 2009 r. Piotr Dumała, twórca znany ze wspaniałych animacji, wyraźnie skłaniał się ku filmowi aktorskiemu. Jak sam przyznaje, w świątyni X-ej muzy czuje się wciąż dyletantem i profanem, co uświadomiło mi, że jego najnowszy film należy postrzegać bardziej w kategoriach twórczego eksperymentu, niż dzieła kompletnego, zrealizowanego według klarownych założeń.

czarno-biały kadr: rodzina Kitusów przy stole
Scena rodzinnego spotkania w "Ederly" P. Dumały

Główny bohater o imieniu Słow (Mariusz Bonaszewski), przybywa do Ederly - przedziwnego miasteczka, leżącego gdzieś na skraju jawy i snu (którego nazwa podobno wzięła się od... piania koguta), gdzie niepostrzeżenie zmieniają się pory roku a nowoczesność dyskretnie przenika się z archaiczną przeszłością. Natomiast jedno wydaje się pewne, w Ederly Słowa przywita rodzinny dom, ciepło matczynej miłości oraz familijne sekrety i braterskie animozje. Tyle tylko, że to nie będzie dom naszego bohatera...

Tak zawiązuje się akcja "Ederly" Piotra Dumały. Słow, niczym w koszmarnym śnie, zostaje najwyraźniej wzięty za inną osobę. Wszyscy domownicy upatrują w nim członka rodziny Kitusów, który przed laty przepadł bez wieści. Nie pomagają żadne wyjaśnienia, żadne prośby o zrozumienie... I tak już zostanie. Skuszony najpierw apetycznym ciastem oraz spojrzeniami ponętnej służącej, Słow powoli wchodzi w nową, "powierzoną" mu rolę. Bo czy w sumie nie jest dobrze mieć swoje miejsce na świecie? Dalej, ta z początku surrealistyczna, doprawiona szczyptą dreszczyku opowieść, zmierza jakby ku filozoficznej refleksji na temat ludzkiej tożsamości, z kryminalnym motywem śledztwa na końcu. Wtedy właśnie "maska" obcej (i czy aby na pewno obcej?) osoby stanie się dla bohatera zbyt kłopotliwa, a na domiar złego wprawi go w takie skołowacenie, że zatraci poczucie własnej odrębności. Kim właściwie jest przybysz o dziwnym imieniu?

spotkanie z reżyserem po projekcy filmu Ederly
Piotr Dumała; rozmowę prowadzi Magdalena Sendecka
Film powstał na bazie snu reżysera. Z jednej strony na próżno więc doszukiwać się klarownych znaczeń w historii, która z założenia miała wywoływać w odbiorcy - jak to sen - zaskoczenie i zdziwienie; w konsekwencji nie da się łatwo odczytać zagadkowej sytuacji bohatera, jednak z drugiej strony ta sama opowieść zachęca by sięgnąć do psychoanalizy (wszak jej twórca, Freud, podjął się niegdyś objaśnianiu tzw. "marzeń sennych") w oświetleniu filmowych znaczeń.

Spoglądając z tej perspektywy ważkim tropem wydaje się nieobecność (ukrycie lub nawet - śmierć) ojca rodziny, którego nie zobaczymy nawet przy symbolicznym (zaklętym?) rodzinnym stole. Rolę głowy rodziny nieporadnie usiłuje przejąć syn Krzysztof (Piotr Skiba), co objawia się w jego zaborczej postawie wobec Słowa/brata, którego zachowaniem pogardza. Brak figury ojca, symbolizującej zwykle normy postępowania i władzę, tłumaczyłby łatwość z jaką przybysz ulega pokusom tajemniczego domu (jego ego ustępuje popędowemu id), a także jego jakby zdziecinnienie - niezdolność do rozsądnego i zdecydowanego postępowania. Słow nie jest w stanie samodzielnie wyplątać się z sieci rodzinnego absurdu.

Na tę osobliwą opowieść można spojrzeć jeszcze z innej perspektywy, bardziej metatekstualnej - jako na odautorski komentarz odnośnie wiedzy (i oczekiwań) odbiorcy na temat fikcyjnej postaci, która jest przecież tylko scenariuszową konstrukcją. Zastanówmy się. Wraz z rozpoczęciem się filmowej projekcji zazwyczaj nie wiemy nic o głównym bohaterze, stopniowo poznajemy go bliżej za pośrednictwem dialogów, jego zachowań (które potrafimy ocenić) lub też dzięki retrospekcjom, odsłaniającym przeszłe wydarzenia z życia filmowej postaci. Natomiast Słow nie mówi o sobie (o swoich upodobaniach, poglądach itd.) i nie wyjawia swojej przeszłości. Nie ma ze sobą zdjęcia dziecka czy żony, ba, nawet dokumentu, który uwiarygodniłby jego tożsamość! Wprawdzie podaje się jako renowator dzieł sztuki i wyjawia cel swojego przybycia, ale podczas całego pobytu w Ederly nie zabiera się nawet za ogląd rzeźby, którą ma odnowić. Czy to nie dziwne? Wszystko co mogłoby nadać jakiś rys tej postaci zostaje przed nami ukryte...

Postać przybysza możemy więc postrzegać jako metatekstualną figurę fikcyjnej postaci, która już na początku zdradza się tym, że autor umyślnie nie nadał jej ani głębszych osobowych rysów, ani przeszłości. Nasza początkowa, znikoma wiedza o bohaterze pokrywa się więc z faktyczną jej powierzchownością - Słow to bohater-wydmuszka, za twarzą nadaną mu przez aktora czai się tylko mglista pustka. Być może właśnie dlatego nie potrafi przeciwstawić się Kitusom i aktowi zawłaszczania jego osoby. Ulega im i spada wgłąb króliczej nory, gdzie już tylko dryfuje na fali dziwnych wydarzeń.

Tezę o degradacji głównego bohatera do poziomu ledwie szkicu, wskazującą na filmowe konwencje służące budowaniu narracji i postaci, zdaje się umacniać pojawienie się wewnątrz opowieści, bagatela, teoretyka i historyka kina, Jerzego Płażewskiego, w roli nestora rodziny Kitusów. Obecność na ekranie osoby spoza aktorskiego grona, zawodowo analizującej niegdyś filmową gramatykę, zdaje się dość dobitnie wskazywać na autotematyczne upodobania Dumały.

Poza tym, tak skonstruowany film można interpretować po prostu jako filozoficzną refleksją nad niestabilną tożsamością współczesnego człowieka. Człowieka ulegającego przecież wielu zewnętrznym wpływom (choćby za pośrednictwem wszechobecnych mediów) i stale - świadomie czy nie - negocjującego ze sobą komponenty własnej osobowości. Czyż to, że główny bohater nie został dookreślony nie sprawia, że postać przybysza - niczym pewnego rodzaju everyman - zdolna jest pomieścić w sobie każdego z nas, byśmy mogli przejrzeć się w ekranowej fikcji jak w lustrze?


 
Wywiad z Piotrem Dumałą

Ciężko jednoznacznie stwierdzić czy filmowy eksperyment Dumały się powiódł na każdym polu. Owszem, dostajemy tajemniczą opowieść rodem ze snu, meandrującą pomiędzy kafkowskim absurdem, filozoficznym dylematem, komedią a odrobiną dreszczyku, która - pozbawiona logiki kina gatunkowego - negocjuje z widzem inny sposób odbioru i zachęca do snucia własnych interpretacji. Do jednoznacznego sukcesu tej gry z konwencją i formą zabrakło jednak choćby trafnych, bardziej błyskotliwych dialogów, odrobiny wyraźniejszego aktorskiego nerwu i większej odwagi w kreowaniu strony wizualnej filmu.

Skoro reżyser przyznaje się do inspiracji kinem niemym, wydaje się, że w jego filmowym obrazie zabrakło tej siły artystycznego wyrazu jakim wciąż emanują filmy Murnaua, Langa czy Wienego. Być może nie łatwo jest przejść od pracy nad animacją - gdzie bez mała wszystko zależny od autora - do zespołowych zmagań nad filmem fabularnym (zwłaszcza w jego autorskim wydaniu), gdzie trzeba niejako narzucić swoją wizję całej zaangażowanej grupie współpracowników, "wywalczyć" swój film.


*

A w kinie nocnym...

trójka bohaterów przy kawiarnianym stoliku, dzbanek kawy pośrodku...
"Kawa i papierosy" Jima Jarmuscha

  

Komentarze

Popularne posty