Maraton filmów grozy z TVP Kultura

Horror to intrygujący gatunek filmowy, nie tylko dla tych, którzy zwyczajnie lubią się bać. Stereotyp mówi jednak, że horror jest rozrywką dla niewybrednych, dla widzów o marnym guście. Ewentualnie dla kogoś, kto jest tylko ciekaw granic swojej odporności na fikcyjną grozę. Czy faktycznie horror, w całej swojej różnorodności (od serii "Critters", po inteligentną "Muchę" Cronenberga), nie jest w stanie dostarczyć nam choćby nieco ambitniejszej rozrywki?


Zwykle twórcy tego krwawego gatunku - wiedząc, że kino to w pewnym sensie empatyczna maszyneria - chętnie polegają w tworzeniu swoich "ruchomych obrazków" na negatywnych emocjach; na ewokowaniu u odbiorcy: obrzydzenia, lęku i przestrachu. Służy im do tego celu cały arsenał środków filmowego wyrazu, począwszy od ponurych scenografii (jak zrujnowany cmentarz, gotycki zamek, upiorny dom na odludziu itp.), charakterystycznych motywów fabularnych (tajemnicze morderstwa, pochody zmarłych, nawiedzony dom czy opętanie), nasilającej dreszcze ścieżki dźwiękowej, a skończywszy na formalnych i narracyjnych chwytach, które sprawiają, że napięcie wciąż rośnie, a my nie wiemy - choć czasem coś przeczuwamy - co spotka bohatera za następnymi drzwiami.

Dracula w czarno-czerwonej szacie (ujęcie z dołu)
Christopher Lee jako książę Dracula w filmie "Horror Draculi" w reż. Terence'a Fishera (tuza hammerowskich straszydeł). Hm, wydaje się groźniejszy niż Saruman?
Jednak to przede wszystkim monstra budzą w nas największą grozę, na nich też najczęściej koncentruje się filmowa opowieść. Chwila, w której potwór ma się ukazać w pełnej (i upiornej) krasie jest w kinie szczególnie celebrowana, dlatego odwleka się ją jak najdłużej. Potwór, który ma budzić grozę, jest nierzadko tak inny i tak przerysowany, że aż dziw bierze, że niewielu widzów zadaje sobie trud, by przyjrzeć im się nieco bliżej.

Spójrzmy choćby na hrabiego Draculę. Cechuje go - jak całą resztę potworów - swoista dychotomia; jest martwy, a jednocześnie żywy (wszak porusza się, pożywia krwią i flirtuje z pięknymi kobietami), jest człowiekiem i zwierzęciem (uznawanym często za "nieczyste" - np. wilkiem, nietoperzem - stworzeniami prowadzącymi nocny tryb życia) w jednej postaci, jest przeklęty, ale za to nieśmiertelny. Z jednej strony wydaje się więc powiernikiem naszych najgłębszych lęków (przed śmiercią, chorobą, zwierzęcością ludzkiej natury), a z drugiej najskrytszych pragnień, także tych, do których często nie jesteśmy skłonni otwarcie się przyznać (nieśmiertelność, żądza przemocy, zaspokojenie erotycznych fantazji). Dracula jest także Obcym; egzotycznym intruzem ze Wschodu, co koresponduje zaś z utrwalonym w społeczeństwie ksenofobicznym lękiem przed obcokrajowcami i nieznaną kulturą. Stwór ten zarazem przeraża i fascynuje. Aż tyle w jednej tylko monstrualnej postaci. Nic więc dziwnego, że postać lubującego się w piciu krwi hrabiego tak mocno zakorzeniła się najpierw w kulturze ludowej, a później w pop-kulturze.

Idziemy do kina, by dać się przestraszyć, nawet jeśli naszą reakcją na film jest... śmiech. To także swoisty, zgodny z ludzką psychiką, sposób radzenia sobie ze strachem. Zawsze jednak jest to "strach bezpieczny". Ekranowe monstrum nie może nam zrobić realnej krzywdy (hm, a mimo to czegoś się przecież boimy...). Jednak w czasie seansu, w ciemności kinowej sali, stopniowo dajemy się uwieść obrazowi (dzięki zjawisku identyfikacji) i zostajemy wciągnięci w filmową rzeczywistość.

Filmoznawcy zauważyli, że atrakcją horroru jest nie tylko możliwość poddania próbie swojej odwagi czy katarktyczne przeżywanie filmowych podniet (także tych społecznie nieakceptowalnych), ale jest nią po prostu zagadka do rozwikłania. Podczas seansu stawiamy sobie pytania, najczęściej nieświadomie, w rodzaju: to człowiek czy potwór grasuje na skraju lasu? ("Osada") Jeśli potwór, to jak można go pokonać? ("The Thing") Jaka jest jego natura? (seria "Obcy") Lub też: kim jest tajemnicza kobieta w domu za motelem Normana Batesa? ("Psychoza") Te spekulacje i domysły, a także obcowanie z tym, co tajemnicze i niezwykłe - to wszystko razem sprawia, iż udziela nam się swoista, doprawiona dreszczem przyjemność.

*

Od 31-go października do 4-go listopada, dzięki programowi TVP Kultura nadarza się okazja, by zażyć dawkę filmowej grozy. Przez te pięć dni potrwa maraton filmów z dreszczykiem kultowej (przynajmniej dla fanów gatunku) angielskiej wytwórni Hammer Film Productions. Wszystkie seanse, żeby tradycji stało się zadość, zaczną się po godzinie 0:00. Zobaczymy kolejno:

1. "Kobieta-Wąż" ("The Reptile", 1966) - poniedziałek
2. "Horror Draculi" ("Dracula", 1958) - wtorek
3. "Przekleństwo Frankensteina" ("The Curse of Frankenstein", 1957) - środa
4. "Rasputin: szalony zakonnik" ("Rasputin: The Mad Monk", 1966) - czwartek

5. "Narzeczona diabła" ("The Devil Rides Out", 1968) - piątek


Na czym polega fenomen filmów Hammera? Nie były to super-produkcje, przeciwnie - wszystkie miały dość skromny, niezależny charakter. Produkowano je w seriach, niemal hurtowo... Nie silono się więc na zbytnią oryginalność. O co więc tyle szumu? :)

Ich niezwykła popularność w latach 50-tych i 60-tych spowodowana była dużym sentymentem kinowej widowni do klasycznych horrorów sprzed jakichś trzech dekad - właśnie wtedy, w tzw. "złotej erze kina", powstał np. "Dracula" Toda Browninga czy "Frankenstein" Jamesa Whale'a (oba z 1931 r.), filmowe perełki, które zna każdy szanujący się miłośnik kina. Po trzydziestu latach, dzięki wytwórni Hammer, te tytułowe monstra powracają znowu na wielki ekran, ale - co istotne - tym razem w kolorze. Atutem nowej fali horrorów był głównie wizualny przepych; gra czerwieni (wreszcie należycie krwistej...), nowej jakości bieli i czerni - trzech zasadniczych tonacji horroru, bogata, pełna detali scenografia i dynamiczna, nie znosząca nudy akcja. Istotny jest też ich angielski rodowód, dzięki niemu produkcje naznaczone zostały wiktoriańskim sznytem. Okazało się, że horror nie jest tylko domeną Amerykanów.

Nadmienię jeszcze, że dzięki tym filmom Christopher Lee - drugi po Lugosim wielki odtwórca roli Draculi - zdobył sławę i wkrótce stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych aktorów, jaki wcielał się w sztandarowe czarne charaktery ("Władca Pierścieni", "Gwiezdne wojny").

Więcej informacji na stronie TVP:
http://tvpkultura.tvp.pl/27382580/horrory-hammera

I w radiu:


*

[Ten artykuł będzie uzupełniany o kolejne tytuły i opinie widzów, którzy zechcieli przyłączyć się do udziału w maratonie strasznych filmów. :) ]

*

1. "Kobieta-Wąż" 

Twoje wrażenia? (mocne i słabe strony filmu)


neon: Motorem tej filmowej opowieści jest bardziej zagadka, niż groza, co według mnie nie było straconym pomysłem. Dobrze się to ogląda aż do końca, kiedy wreszcie dowiadujemy się jaką grę toczą ze sobą osobliwi sąsiedzi Spaldingów. A ta trójka; doktor, jego córka i lokaj (?) arabskiego pochodzenia to naprawdę niezła kompilacja sekretów, pozorów i angielskiej kurtuazji. Gdy bliżej przyjrzeć się fabule, to spod tajemniczej opowieści z odrobiną niesamowitości, wyłania się uniwersalna narracja o emancypacji córki (stąd jej zwyrodniała postać) z egzotycznym mitem „groźnego” Orientu w tle.

Fajne filmowe cacko, może tylko kuleje realizm psychologiczny postaci. Spaldingowie są nieco „zwariowani” i naiwni. Przyrzeczenie o nierozstawaniu się w obliczu niebezpieczeństwa szybko idzie w zapomnienie, nawet łamane jest jakby z premedytacją... Cóż, dominantą jest w końcu akcja. :)

Kobieta-wąż: słóp płomieni pomiędzy kobietą a dwoma walczącymi ze sobą mężczyznami
adr: Zacznę od słabej strony, chociaż nie jest to słaba strona samego filmu, a wina rodzimego dystrybutora: polski tytuł filmu. Kto wpadł na pomysł, aby już samym tytułem zdradzić zagadkę, mysterium budowane przez 2/3 jego trwania? Bardzo często dystrybutorzy, decydując się na bardziej kreatywne podejście do tłumaczenia, kierują się racjonalnymi przesłankami. W tym przypadku nie potrafię takich znaleźć; oryginalny "The Reptile", a więc polski "Gad", nie byłby przecież tytułem złym. Osobiście bardzo lubię rozpoczynać seans wiedząc jak najmniej o dziele, które mam zamiar zobaczyć, wliczając w to nawet zdawkowe opinie "słaby" lub "dobry". Tym właśnie proszę wytłumaczyć sobie ten przydługawy akapit :)
Zdecydowanie podobała mi się atmosfera małego miasteczka i jego ksenofobiczni mieszkańcy, których angielski gentleman z tamtym czasów zapewne określiłby mianem prostodusznych i poczciwych (viva l'ère de la vapeur ツ). Interesujące są także nawiązania do czasów kolonialnych. Jak widać po wyposażeniu dworku dr Franklyn czerpał z Indii nie tylko wiedzę o prymitywnych (sic) religiach.

Daniel: Zaletą filmu Gillinga, która może być jedną z głównych przyczyn, dla której film po latach ogląda się wciąż dobrze, jest nietuzinkowa atmosfera towarzysząca seansowi. Budowana jest ona w sposób rozmaity. Czy to dzięki fotografii, w której dominują długie, statyczne ujęcia kamery, prezentujące realia posępnej wioski Cornwall; czy to poprzez nienaganne tempo narracji. Reżyser wprowadza nas w realia wioski bardzo szybko, bo już w początkowej scenie filmu. Skutecznie ustala ona ton dalszej opowieści. Po wprowadzeniu akcja co prawda znacznie zwalnia, ale film nie dłuży się dzięki umiejętnemu dozowaniu grozy i odsłanianiu kolejnych tajemnic, stojących za zabójstwami. Największym problemem obrazu jest nie najlepszy scenariusz, który co prawda trzyma film w ryzach, ale w którym pojawiają się drobne pęknięcia lub niedostatki. Postaci są jednowymiarowe, a ich motywy za mało klarowne. Ukoronowaniem problemów ze scenariuszem jest zbyt nagłe zakończenie filmu. Brak końcowej puenty, podsumowania przebytej przez bohaterów 'wędrówki'.

Nie taki potwór straszny?

neon: Człowiek-waż (angielski tytuł to: „Reptile”) jest raczej niestraszny, chociaż twórca ścieżki dźwiękowej mnoży się i troi, żeby uwypuklić jego pojawienie się w kadrze. Stwór nawet trochę śmieszy, te wyłupiaste oczka... Na szczęście jest go w całym filmie mało.

adr: Momenty, w których gada można się bać najbardziej to te, w których go na ekranie nie ma. Przekonał mnie o tym szczególnie sam koniec filmu. Niespecjalnie sprytne monstrum, które zwyczajnie rzuca się na każdą ofiarę i ginie po otwarciu okna, to nie jest kandydat na bohatera moich koszmarów. Za to dreszczyk można było poczuć w sytuacjach, w których małżonkowie się rozdzielali.

Daniel: Tytułowa Kobieta-Wąż łączy w sobie dwie skrajności, przez co uzyskany efekt jest intrygujący. Z jednej strony na bohaterkę 'składa się' młoda, wrażliwa dziewczyna, odznaczającą się wielką wrażliwością i miłością do zwierząt; z drugiej śmiercionośna 'kobra', żywiącą się zebranymi wcześniej przez Annę stworzeniami i siejąca postrach pośród mieszkańców Cornwall. Efekt horroru potęguje dla mnie wykorzystanie potwora w nielicznych scenach. Strach jest dozowany, przez co nie brakuje napięcia w spokojniejszych fragmentach filmu. Kiedy kobieta-wąż atakuje, pojawia się dosłownie na sekundy, po czym znika na kolejne sceny w ciemnościach rezydencji. Jej nieliczne ukazania podkreślone są intensywną muzyką. Wężowa mowa ciała bohaterki, gadzie cechy, a także przerażająca aparycja jej twarzy, uzyskana dzięki prostym metodom charakteryzacji, wszystko to zapewnia efekt, który czyni z niej odrażającą kreaturę, jakiej nie chciałoby się spotkać na swej drodze.

Ulubiona scena lub motyw?

neon: Kakao z tajemniczą pigułką. Majstersztyk!

adr: Koncert córki, mimo że nie do końca rozumiem reakcję ojca (czy też panujące między nimi relacje w ogóle).

Daniel: Sceny wizyt braci Spaldingów w domu dr Franklina stanowią mocne fragmenty filmu. Jedna otwiera film i kończy się zgonem mężczyzny; druga doprowadza do zranienia protagonisty przez kobietę-węża. Nastrój w obu jest pełen napięcia, a powietrze gęste od czającego się w mroku zagrożenia. Odczucie horroru potęguje praca kamery na terenie posesji. Jej obiektyw niejako chowa się za elementami wystroju i z ukrycia śledzi wydarzenia. Przedmioty wyłaniają się nagle z ciemności i wywołują niepokój, jak rzeźba kobry w gabinecie dr Franklina, która na swój sposób zapowiada przyszły atak dziewczyny. Zagrożenie czające się na piętrze holu oraz schody tam wiodące, przypominają natomiast sceny ataku w domu Batesów w „Psychozie” Hitchcocka i mogą być nimi zainspirowane.

Doza dreszczyku (od 1 do 5)

neon: 4 (wliczając tajemniczą atmosferę)

adr: 3 (byłaby 4-ka, gdyby nie tytuł).

Daniel: Gdyby motywy doktora i wyznawcy kultu węża wyłożone zostały jaśniej, a dramat jaki spotkał Franklina i jego córkę w trakcie feralnej podróży uwypuklony, kobieta-wąż mogłaby zostać wykorzystana nie tylko jako zagrożenia, ale źródło współczucia bohaterów. Tymczasem po wyjawieniu jej tajemnicy, Anna przestaje już być dziewczyną, którą spotkał dramat, a pozostaje na dalszą część filmu już tylko zwyczajnym, generycznym potworem, przeszkodą jaką należy usunąć w drodze do odzyskania w wiosce statusu quo. Groza wywołana kontaktem z kobietą-wężem, która podszyta zostałaby dodatkowo współczuciem bohaterów, mogłaby wywołać ciekawszy, a na pewno bardziej niejednoznaczny efekt. 3/5

2. "Horror Draculi"


Twoje wrażenia? (mocne i słabe strony filmu)

neon: Prawie wszystko jest od początku jasne – Dracula to wampir i należy go zabić, dlatego znowu akcja goni akcję. Nikt się nawet nie fatyguje, by sprawdzić czy gospodarz zamku ma odbicie w lustrze. Osikowe kołki idą w ruch, ucieczki wampira przed świtem, nagłe pojawianie się zmierzchu, łamane szlabany, bieganie po stołach i tęgie popijanie z tętnicy szyjnej. Wizualny - iście wiktoriański przepych, niezła muzyka zorientowana na dramatyczne frazy i nagłe ujęcia ukazującego się niespodziewanie Draculi.

Odgrzewany kotlet, ale podany tak zręcznie, szybko i z omastą, że zaraz zapomina się, o tym, że menu obiecywało wykwintną ucztę.

Horror Draculi: cierpiący na widok krzyża Dracula
adr: To, co mnie pociągało, to atmosfera. Zarówno atmosfera karczmy w Transylwanii, jak i iście dżentelmeńskiego polowania na wampira. Sam Dracula to również gentleman i hrabia w każdym calu, niestety na ekranie niedługo widzieliśmy go w jego bardziej ludzkiej postaci. Nawet jeśli wliczymy sceny, w których prezentuje bardziej potworną część swojej osoby, to zdecydowanie za mało jest Draculi w filmie o takim tytule (tytuł oryginalny to właśnie "Dracula"). Niedostatek scen z wampirem rekompensuje podejście do wampiryzmu, za którym przepadam: emanujące magnetyzmem połączenie drapieżnika i arystokraty o nienagannych manierach.
To, czego "Horrorowi Draculi" brak, to tajemnica. Od pierwszych scen wiemy kto jest kim i co się wydarzy. W głównej mierze jest tak dlatego, że opowiedziano klasyczną dzisiaj historię nie odchodząc zbytnio od oryginału. A ponieważ powszechnie wiadomo, że "Van Helsing poluje na Draculę", to cześć wyjaśniającą motywy działania bohaterów uznano za zbędne.

Daniel: Powaga, z jaką potraktowano prozę Brama Stokera, na której ufundowany jest "Horror Draculi", a także reżyseria Terence'a Fishera, pozwoliły odzyskać splendor i utracony blask legendarnemu filmowemu wampirowi. Zamiast z lekka niepoważnej i infantylnej opowieści o wysysaczu krwi, przekształcającemu się w razie potrzeby w mobilnego nietoperza, mamy u Fishera zaskakująco realistyczne i wiarygodnie osadzone przedstawienie kwestii mitu wampira. W zwartym scenariuszu doszukać się można rozmaitych warstw interpretacyjnych, przez co zwolennicy doszukiwania się w filmie odniesień do rzeczywistości na pewno nie będą rozczarowani. Strona techniczna filmu, scenografia, muzyka czy kostiumy, to wysoki ówczesny poziom, nie dziwi więc fakt, iż tworzą one razem wiarygodny obraz świata, którego widz nie kwestionuje. Ukoronowaniem tego wszystkiego jest znakomita obsada, z niezapomnianą rolą Christophera Lee, która odmieniła kino grozy. Nic znaczącego nie przyćmiewa blasku tej perły kina grozy sprzed lat.

Nie taki potwór straszny?

neon: W tym realistycznym wydaniu – bez demonicznych sztuczek, przemian w nietoperza i hipnotyzującego spojrzenia – wampir (Christopher Lee) to po prostu gość o stalowym uścisku i ostrych zębach. Potworności przydają mu na szczęście: nieposkromiona żądza krwi, przekrwione, czerwone oczy i zdolność do efektownych wejść. Jedzmy więc czosnek i unikajmy cmentarzy.

adr: Draculi nie boi się Harker, gotowy spędzić noc w jego leżu, nie boi się Van Helsing, który nawet staje z nim do walki wręcz, nie boją się go kobiety - można powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Widz także nie ma się czego bać. Poza tym jest przecież krucyfiks, czosnek oraz światło dnia - niezawodne sposoby na wampira, który notabene w czasie dnia "ukrywa" się w dostępnym nawet dla przejezdnych pomieszczeniu odźwiernego, śpiąc w otwartym sarkofagu.
Zaczynam się zastanawiać, dlaczego bali się go wieśniacy.

Daniel: Ikoniczna rola rodzącej się legendy kina. Sportretowanie Draculi w wykonaniu Christophera Lee dostarcza niezapomnianych wrażeń. Jego wampir to nie infantylny potworek rodem z baśni dla dzieci. To wyrachowany, dynamiczny, działający bez skrupułów krzewiciel epidemii. Jest nie tylko zagrożeniem i źródłem śmierci (a raczej nie-śmierci), to namiętny kochanek, który uzależnia od siebie swe bezbronne ofiary. Dracula Lee to wykwintny arystokrata, pełen dobrych manier i pławiący się w zbytkach swego bogactwa. Kiedy nawiedza swe kobiece ofiary, te, pomne wydarzeń zeszłych noc, z rozkoszą i bólem wyczekują wraz z nocą powrotu przystojnego wampira. Pod tym uwodzicielskim płaszczem amanta kryje się jednak śmiertelna groza cynicznego potwora. Nawykłe do nocy przekrwione oczy, lśniące białe kły i wzburzona na wietrze czarna jak noc peleryna, tworzą niezwykły dysonans z wizerunkiem arystokratycznego gentlemana. Niezapomniana kreacja.

Ulubiona scena lub motyw?

neon: Harker jako bibliotekarz!

adr: Sceny z Lucy :) Uczesana w warkocze, z utęsknieniem wpatrująca się w otwarte okno bardziej niż ofiarę Draculi przypomina nastolatkę czekającą na chłopaka, który lada moment przybiegnie zagrać jej na gitarze miłosną balladę. Po przemianie w wampira może przyprawić o dreszcz - niestety cierpi na przypadłość własnego gatunku i w poszukiwaniu kryjówki kładzie się do otwartego sarkofagu...

Daniel: Wiele scen zapada w pamięci. Pierwsze pojawienie się Draculi, cały prolog z Jonathanem przechodzącym na stronę wampiryzmu, końcowa konfrontacja Van Helsinga i Draculi. Wybór pada jednak na sceny z udziałem Lucy, narzeczonej Jonathana. Schorowana, przykuta do łóżka dziewczyna, z niecierpliwością oczekująca powrotu ukochanego, staje się łatwym celem zemsty Draculi. I chociaż jest ona niewątpliwie ofiarą, uderza sposób, w jaki ulega urokowi legendarnego wampira. Wizyty Draculi u Lucy mają znamiona nocnych schadzek kochanków. Zarażona wampiryzmem dziewczyna stacza się w odmęty śmierci, nie mogąc podjąć walki z toczącą ją zarazą. Wkrótce sama stanie się jedną z nosicielek epidemii i będzie usiłowała pociągnąć za sobą kolejnych żyjących. Pierwsze noce Lucy w roli wampira, kiedy próbuje ona uwieść dziewczynkę prowadząc ją na cmentarz, wywołują w widzu zarówno odrazę, lęk, jak i współczucie względem bohaterki i tego, co ją spotkało.

Doza dreszczyku (od 1 do 5)

neon: 3 – jednak wolałbym wykwintniejszą ucztę.

adr: 3 - spokojnie, nie ma się czego bać :)

Daniel: Chociaż słabości filmowych wampirów są wyraźne i doskonale znane, nocy w filmie wciąż wyczekuje się z niepokojem. Nawet czosnek nie jest w stanie pomóc, jeżeli sama ofiara pragnie być odwiedzona przez maszkarę. Dodatkowy punkt za zabójcze połączenie scen grozy z wyraźnym podtekstem seksualnym. Coś, co od "Horroru Draculi" na stałe zadomowi się w gatunku 4/5

3.  "Przekleństwo Frankensteina"


Twoje wrażenia? (mocne i słabe strony filmu)

neon: To dobry film, bo trochę nietypowy jak na horror. Niemal cały dramatyczny potencjał tej archetypowej opowieści o szalonym naukowcu i dziele jego rąk, koncentruje się tym razem nie na monstrum, a na utarczkach postawy moralnej (humanistycznej) z naukowym unitaryzmem – za pośrednictwem głównych bohaterów;Victora Frankensteina i Paula, jego nauczyciela.

Przekleństwo Frankensteina: zaniepokojona twarz potwora
Ten narracyjny zwrot w stronę – nieco nowelowej – historyjki z morałem można chyba uzasadnić założeniem przezornych producentów, iż publiczność przychodząca na film do kina dobrze będzie znać postaci Frankensteina i jego stwora. Trzeba dać im więc coś „nowego” i doprawić odrobiną wizualnej i moralnej grozy.

adr: "Przekleństwo" tutaj to bohater pierwszoplanowy, oczywiście jeśli tylko nagniemy trochę definicję aktora. Genialny naukowiec, zatracony w swoich badaniach naukowych, nie cofa się przed robieniem rzeczy, które zwykłego człowieka napawają odrazą, ie. dekompozycja zwłok. Dawny mentor Frankensteina, Paul, cel tych badań określa jako sprzeczny z naturą (co ciekawe nie miał on problemu z wskrzeszeniem psa, które mogliśmy zobaczyć chwilę wcześniej). Aż dziw, że ksiądz, który także pojawia się w filmie, nie grzmiał o profanacji zwłok i bluźnierstwie (wszak Frankenstein wykrzykuje, że chce stworzyć życie). Widać więc, że przekleństwo to jest nie na żarty.

Za plus "Przekleństwa Frankensteina" biorę skupienie się na osobie samego naukowca, czyli Frankensteina, a nie na jego kreacji. Mniej mamy przez to mamroczącego i stękającego Christophera Lee, ale za to do rozstrzygnięcia jest dylemat moralny. Możemy opowiedzieć się za Paulem Krempe bądź Victorem Frankesteinem. Sami bohaterowie z dylematami zmagać się nie muszą, żaden z nich nie poddaje w wątpliwość własnego stanowiska. Ba, w ostatniej scenie widzimy, że Paul tak pewny jest swoich przekonań, że...

Daniel: Peter Cushing w roli legendarnego doktora Frankensteina to największy smakołyk w trakcie seansu filmu Terence'a Fishera. Jego portret naukowca jest bezbłędny i przykuwa uwagę aż do ostatnich chwil. Oszczędność wyrazu, goszczący na twarzy aktora chłód, w szczególności zaś te nieobecne oczy, doskonale odbijające nieetyczne myśli kłębiące się w głowie doktora. Wszystko to składa się na niezapomniany wizerunek protagonisty. Hammerowskie "Przekleństwo Frankensteina" jest kolejną już produkcją brytyjskiej wytwórni, która dokonuje udanej i zaskakująco świeżej adaptacji materiału literackiego. Scenariusz jest zwarty, wątki postaci domknięte, zaś sama historia obdarzona wyraźnym drugim dnem. Rysą na powierzchni filmu jest nie do końca udany prolog, w którym w formie retrospekcji poznajemy początki przyjaźni doktora z Paulem. Ten fragment filmu nie daje wystarczającego uzasadnienia dla rozwijającej się we Frankensteinie obsesyjnej fascynacji nauką. Nie mówi również nic o powodach, dla których etyka doktora jest tak zwichnięta. W wyniku słabszego prologu przyszłe niemoralne działania Frankensteina wydają się jakby zawieszone w próżni.

Nie taki potwór straszny?

neon: Nacechowany pejoratywnie przydomek – "Frankenstein", którym potocznie często nazywa się potwora, nie jego pana, wraca wreszcie do jego prawowitego właściciela - Victora, szalonego naukowca. Z kolei bezimienna, okaleczona istota, zdolna jedynie do przemocy, to symboliczny obraz zwyrodnienia jego stwórcy oraz bolesnej porażki (na nic potworowi okazały się ręce artysty, zdolne tylko do gwałtu). Potwór Frankensteina straszy tym razem ku przestrodze.
Szkoda może tylko, że Christopher Lee, wcielający się w role zabójczego stwora, w sumie niewiele miał okazji pokuśtykać. A robił to naprawdę przekonująco.

adr: Nie taki potwór straszny, bo gra tutaj rolę drugoplanową - jego zadaniem jest zobrazowanie tego, do czego może doprowadzić szalony pęd za postępem nauki (tytułowe przekleństwo). Przez to w filmie mamy odrobinę mniej horroru, w zamian za szczyptę dramatu.
Chciałbym mimo wszystko, aby potwór był czymś więcej. Nie mamy na przykład przeciwwagi dla sceny, w której zmuszany jest przez Victora do wykonywania psich wręcz sztuczek. Mimo, że scena przepełniona jest pogardą, nie dane nam jest doczekać się reakcji potwora. Jedyne, do czego jest zdolny, to ślepa przemoc i destrukcja.

Daniel: Film Fischera jest o tyle ciekawy, że odwraca niejako skostniałą jak dotąd relację na linii Frankenstein – jego monstrum. Kreatura wykreowana przez doktora staje się końcowym efektem, odbiciem idei kłębiących się w spaczonym umyśle postaci granej przez Cushinga. Nie jest ona jednak prawdziwym źródłem filmowego zła. Sam stwór budzi bardziej współczucie niż strach. Reżyser, zamiast na podarty kostium i odrażającą charakteryzację Lee, swą prawdziwą uwagę kieruje na człowieka. W hammerowskim odczytaniu historii o Frankensteinie potwór staje się ofiarą, zaś jego twórca oprawcą. Rola monstrum została celowo zminimalizowana, grana przez Christophera Lee postać nie gości na ekranie nawet dziesięciu minut. Zamiast tego otrzymujemy natomiast wnikliwe studium wzrostu i upadku wybitnego, lecz spaczonego umysłu. Fisherowskie monstrum posiada wyraźnie ludzką twarz, przez co wywoływany przez nie niepokój jest tym bardziej dojmujący.

Ulubiona scena lub motyw?

neon: Kokardy Elizabeth.

adr: Motyw: koszula nocna Justine :) Scena: składająca się z jednego ujęcia scena handlu w kostnicy miejskiej oraz niezwykle realistyczny upadek profesora.

Daniel: Na czoło wysuwają się dwie sceny. Wizyta służącej w pracowni Frankensteina w celu uzyskania dowodu prowadzonych badań oraz poszukiwania przez doktora mózgu dla monstrum. W pierwszym przypadku po mistrzowsku zbudowano napięcie towarzyszące zamiarowi służącej. Mamy tutaj do czynienia z tym, co w kinie grozy działa chyba najskuteczniej, czyli straszenie cieniem (nawet dosłownie) potwora zamiast samym potworem. Scena, chociaż bezpośrednio dotyczy zrozpaczonej dziewczyny i jej zadania, odgrywa dużą rolę w kreacji postaci protagonisty. Ujęcia obrazują kolejny etap upadku doktora. Brak jakiejkolwiek interwencji Frankensteina i kończące scenę spojrzenie kamery na jego usatysfakcjonowaną twarz, mówią wszystko o stanie moralnym bohatera. Fragmenty filmu towarzyszące poszukiwaniom mózgu dla kreatury są niemniej przerażające. Spojrzenia, jakimi w trakcie szukania kandydata na dawcę organu Frankenstein przenika odwiedzającego go profesora lub przyjaciela Paula, wzbudzają na skórze ciarki.

Doza dreszczyku (od 1 do 5)

neon: 4 (1p. za to, że remake nie okazał się kalką)

adr: 3 (trzeci już film i znowu ta sama ocena; przekleństwo 3-ki, nie przymierzając)

Daniel: Do czego zdolny jest człowiek, który oddaje całego siebie obsesyjnej idei, jaka zrodziła się w odmętach jego mózgu. Życie społeczne doktora staje się jedynie zewnętrzną fasadą, której celem jest przykrycie rzeczywistego stanu jego moralności. Kolejne, coraz głębsze zakamarki laboratorium, w których skrywa się monstrum, obrazują najciemniejsze poziomy umysłu samego Frankensteina. Taka wizja człowieka prawdziwie przeraża. 5/5

4. "Rasputin: szalony zakonnik"


Twoje wrażenia? (mocne i słabe strony filmu)

neon: W tym zestawieniu, film najbardziej odchodzący od konwencji klasycznego kina grozy. Sporo w nim natomiast intryg, snutych przez tytułowego szarlatana i dramatu („klasy B”) w historycznym kostiumie, z pewną pretensją do filmu biograficznego. Brakuje nie tylko prawdziwego monstrum, ale także aury tajemniczości właściwej dla filmów z dreszczykiem (chociaż, może z jednym, małym wyjątkiem...), ponieważ już na samym początku Rasputin daje się poznać widzowi jako postać okrutna i dwulicowa, zdolna jednocześnie do "czynienia cudów" i gwałtu. Raczej więc nie zadziwiają nas jego kolejne występki.

„Rasputin” to teatr jednego aktora, niemal cała dramaturgia spoczywa w rękach (i oczach!) Christophera Lee. I przynajmniej pod względem aktorskiej gry hammerowskiemu „straszydłu” nie można niczego zarzucić.

adr: Horror? Nie. Jeśli miałbym określić gatunek filmu, to wybrałbym mieszankę kina przygodowego, thrillera, fantastyki, dramatu i biografii. W tej kolejności. Mamy historię o człowieku, o którego przeszłości nic nie wiemy (ograniczmy się do przestrzeni samego filmu), a zarazem o nim samym dowiadujemy się wszystkiego już w pierwszej scenie. Fabuła snuje się wokół tego, jak spełnia on swoje ambicje (o nich też zresztą mówi nam wprost).
Najmocniejszym punktem filmu jest Christopher Lee. Jeśli zamierzeniem twórców było przedstawienie nam bohatera ultracharyzmatycznego, to Lee z całą pewnością podołał temu zadaniu. Można uwierzyć w wygłaszane tonem nie znoszącym sprzeciwu rozkazy i niemal poczuć jego wpływ na inne postacie...
...które to z kolei są słabym punktem opowieści, tłem zaledwie. Żadna z nich nie stanowi przyzwoitej choćby przeciwwagi dla głównego bohatera. Jeśli więc z Rasputinem nie sympatyzujemy, to ciężko nam będzie wybrać inną postać wartą obdarzenia sentymentem.

Rasputin: powiększona twarz Rasputina i sałaująca się para w tle
Daniel: Nie będzie żadnego zaskoczenia. Najmocniejszy filar filmu stanowi Rasputin sportretowany przez niezawodnego Christophera Lee. Aktor wprost stworzony do ról charyzmatycznych, silnych postaci, które swą wewnętrzną siłą podporządkowują sobie innych. Widzieliśmy to wiele razy w wykonaniu aktora, nie dziwi więc że i tym razem wywiera pożądany efekt. Rasputin odegrany przez Lee to człowiek wielu twarzy, wielu namiętności i emocji. Z jednej strony skłonny do świętych czynów, które skłaniają ludzi do oddawania czci Bogu; z drugiej z lubością taplający się w lepkim bagnie rosyjskiej rzeczywistości. Czasem posępny, epatujący nieuzasadnionym gniewem; innym znów razem przepełniony entuzjazmem, którego źródła nie jest w stanie zidentyfikować on sam. Jest coś magnetycznego w tej postaci pełnej wewnętrznego chaosu. Śledzenie losu tak intrygującego bohatera pozwala przetrwać ten nie najlepiej wyreżyserowany film. Znaczącą słabością, nie pozwalającą do końca cieszyć się obrazem, są kiepskie, może za wyjątkiem Sonii, postaci drugoplanowe. Ich marna ekspozycja dodatkowo uwypukla protagonistę, przez co oglądamy spektakl jednego aktora.

Nie taki potwór straszny?

neon: Rasputin, brodacz-intrygant, jest postacią centralną - zajmuje miejsce potwora. Dzięki chłopskiemu uporowi, charyzmie i bezwzględności pnie się po trupach ku władzy. Co istotne, pomagają mu w tym dwie niezwykłe umiejętności: kontrola umysłu i moc uzdrawiania ludzi. To frapujące, bo opowieść toczy się w sporej mierze na prawach realizmu – nie dowiemy się wszak niczego na temat mrocznej magii czy układów Rasputina z diabłem. Skąd więc wzięły się jego nietuzinkowe umiejętności? Ot, zagadka. Wydaje się przewrotnie, że są one po prostu częścią dotkniętej szaleństwem osobowości.

Tak czy owak, Rasputin używa „świętych mocy” wyłącznie do własnych, niezmiernie przyziemnych celów – dla butelki wina i czekoladek. To, co przynależy więc do sfery sacrum konfrontuje się tutaj z profanum niskich intencji mnicha (ze społecznych nizin), co może wzmagać u widza poczucie, nacechowanej moralnie, bądź co bądź, grozy. Ta kompilacja cudowności z (dość przerysowaną) nikczemnością charakteru zadziwia i chyba można się jej przestraszyć.

adr: Nie sposób powiedzieć, aby Rasputin straszył, raczej przyciąga. I nie mówię tu o jego psionicznych zdolnościach, ale o samym bohaterze. Mieszance cudotwórcy, hulaki i hipnotyzera. O kimś otoczonym tajemnicą, posiadającym niezwykłe umiejętności oraz niezmierzone ambicje, które zdeterminowany jest spełnić. Rasputin w wydaniu hammerowskim to idealny wręcz supervillain dla komiksowego uniwersum. W jednym z nich notabene się pojawił. To on, z pomocą nazistów, sprowadził na ziemię Hellboya.

Daniel: Filmowy Rasputin naturalnie nie straszy w typowo horrorowym rozumieniu, niemniej jego postać budzi grozę. Nadludzka siła fizyczna bohatera i jego nadnaturalne moce, tworzą w połączeniu z nieobliczalnością charakteru wielce niepokojącą mieszankę. Łatwość, z jaką Rasputin poddaje kolejne napotkane osoby sile swojej woli, wywołuje w widzu obawę, co do tego, jak wielki wpływ na kształt rzeczywistości może wywrzeć jednostka. Być może jednak źródłem największego niepokoju wywołanego przez kontaktu z filmowym protagonistą, jest brak możliwości odpowiedzenia na pytanie, skąd wywodzi się tego typu człowiek, co go kształtuje i popycha do dokonywanych czynów. Uzmysłowienie sobie, iż takiej odpowiedzi, co do motywu Rasputina może nawet nie być, jest w tym wszystkim najstraszliwsza.

Ulubiona scena lub motyw?

neon: Czkawka pewnej damy, jako najgorsza, bo koniec końców – śmiertelna, konsekwencja picia wódki z plebsem. :)

adr: Scena z karczmarzem i jego chorą żoną. Wypełniona niepewnością. W niej to dane nam jest poznać bohatera i w niej pierwszy raz zostajemy skonfrontowani z jego charyzmą.

Daniel: Scena zamachu na życie Rasputina. Do tego momentu doskonale zdążyliśmy poznać bohatera. Uświadamiamy sobie, z jak silnym i niebezpiecznym człowiekiem mają do czynienia inne postacie dramatu. Kiedy grany przez Lee protagonista spożywa zatrute wino i czekoladki, wyczekiwanie zamachowców na jego śmierć daje wyczuć się w powietrzu. Ta jednak przekornie nie nadchodzi. Napięcie narasta. Pojawia się ryzyko, że zamachowcy z początkowych łowców staną się bezbronną zwierzyną. Rasputin ze smakiem zajada kolejne słodycze i zdaje się dobrze bawić w oczekiwaniu na upatrzoną kobietę. Nawet wtedy, gdy efekt trucizny zaczyna w końcu działać, trutka nie jest na tyle mocna, by do końca powalić szatańską postać. Rasputin uporczywie chwyta się życia resztką pozostałych sił. Dopiero rozpaczliwa i karkołomnie zrealizowana decyzja o wyrzuceniu wroga przez okno rezydencji przynosi wyczekiwany efekt. Nawet jednak w tak rozpaczliwym położeniu diabelski Rasputin jest w stanie pociągnąć za sobą inne życie.

Doza dreszczyku (od 1 do 5)

neon: 1 – bo tylko jeden był Christopher Lee. Jak on nosi brodę, jak on tańczy!

adr: 2 - Rasputin nie straszy per se, ale mimo wszystko jego chaotyczna natura nie pozwoliła mi się całkowicie rozluźnić :)

Daniel: W horrorowym rozumieniu dawka strachu jest niewielka, lecz zaznaczyć należy, że kontakt z tak nieobliczalną postacią i tak potrafi wywołać dozę niepokoju. Duża w tym naturalnie zasługa Christophera Lee. Nigdy nie ma pewności, co przyjdzie do głowy odgrywanemu przez niego bohaterowi. 2/5

5. "Narzeczona diabła"


neon (tuż po seansie): O matko, jestem na to za stary...

Twoje wrażenia? (mocne i słabe strony filmu)

neon: Muszę zacząć od tego, że podczas trwania filmu mocno uzbroiłem się w ironię (i śmiech), co negatywnie wpłynęło na moją ocenę tego filmu. Nie bez znaczenia był tu pewnie mój stosunek do czarnej magii, rytuałów i szatańskich kultów, zaprezentowanych ponadto w standardach kina „klasy B”. Chyba nie tędy droga, jeśli chce się przestraszyć dzisiejszego widza. Dlatego zrobiłem coś, co chyba świadczy o moich masochistycznych skłonnościach – obejrzałem „Narzeczoną” jeszcze raz. Ostatecznie nie jestem już tak rozczarowany końcówką maratonu z filmami Hammera.

Narzeczona diabła: zgromadzenie kultystów - diabeł, mroczny kapłan i składana w ofierze kobietaJest kilka drobiazgów, za które warto docenić „Narzeczoną diabła” (eh, z polskim tytułem znowu jest coś nie tak...). Mamy dobrą grę aktorską, zwłaszcza w wydaniu Christophera Lee i Charlesa Graya. Mamy przyzwoitą, budującą grozę ścieżkę dźwiękową. Kilka nie najgorszych scenograficznych pomysłów, jak dwa sfinksy przy drzwiach, za którymi dojdzie do decydującej konfrontacji, jako swoistą zapowiedź niebezpieczeństwa i początek śmiertelnej gry z nadprzyrodzonym złem (dobrze, mamy też kilka takich sobie rezultatów, np. miejsce sabatu nie robiło szczególnego wrażenia). Są wreszcie pościgi starych samochodów z odrobiną – i w takich momentach film wydawał mi się najlepszy - nieziemskich interwencji. W ten sposób, mnij więcej do połowy opowieści, byłem usatysfakcjonowany atmosferą tajemniczości, którą w dodatku podsycała postawa Księcia de Richleau, konsekwentnie walczącego ze sceptycyzmem pozostałych bohaterów, co oczywiście ma wpływ także na widza.

Zła jest chyba cała reszta. Na czele z – muszę to jednak podkreślić – infantylną fabułą, którą ma przysłaniać wartka akcja i liczne dramatyczne momenty. Przykładem niech będzie pomysł z zamianą dusz (dokonywany w dodatku przy pomocy okaleczenia nożem), rzucanie krzyżykiem w diabła, jako najlepszy sposób na jego pokonanie, raczej nieciekawa postać Rexa-osiłka, czy wreszcie najgorsze z rozwiązań narracyjnych – deus ex machina, jako jedyna przemożna siła (tu klasycznie - boska) zdolna pokonać popleczników zła i, w efekcie, przywracająca ład i porządek. Pomijam jakość efektów specjalnych, wiadomo - lata robią swoje.

adr: “Narzeczona diabła” to jeden z tych filmów, o których można dyskutować długo. Jest ciekawy fabularnie, z wieloma zwrotami akcji, ale jednocześnie ma się wrażenie, jakby brakowało mu ostatecznej formy. Jest bogaty w wydarzenia, bohaterów i wątki, niestety wiele z nich potraktowanych jest po macoszemu, przez co film, jako całość, traci.

Mamy Simona Arona, postać która jest osią wydarzeń, przyszłego adepta satanizmu. Choć na początku filmu wyraźnie daje nam do zrozumienia, że jest zdeterminowany by wstąpić w szeregi wyznawców szatana, to nigdy nie dowiadujemy się, co go do tego pchnęło. Później też, jak się zdaje zaraz po zabiciu kozła ofiarnego (to nie metafora, dosłownie zabijają kozę), jego zapał nagle opada. Nie spodziewał się, że to tak na poważnie?

Mamy Mocatę, diabelskiego sługusa i najwyższego kapłana/czarownika. Postać ciekawą i intrygującą. W swoim monologu do zahipnotyzowanej Marie Eaton objaśnia nam, czym kult diabła jest dla niego i dlaczego jest niesprawiedliwie oceniany przez społeczeństwo. Nie jest to więc postać jednowymiarowa, a mimo to film zdaje się nas przekonywać, że motywem jego działań jest chęć “ochrzczenia” Simona i Tanith. Dlaczego dwójka nowych wyznawców jest dla niego aż tyle warta, że za wszelką cenę stara się zdążyć z ceremonią na najważniejszy sabat w roku?

Mamy też, jakby nie było, prawie-romans pomiędzy Rexem a Tanith. Wyznają sobie miłość. To wszystko w czasie niewiele ponad 24 godzin. Miłość od pierwszego wejrzenia istnieje.

Jest wiele takich niedbale prowadzonych wątków, niektóre są zupełnie niepotrzebne, jak postać hrabiny czy sól i rtęć.

Mimo mojej litanii narzekań nie mogę powiedzieć, że “Narzeczona diabła” to zły film. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, nawet jako współczesny widz, że jest to film dobry (w dużej mierze - znowu - jest to zasługa Christophera Lee). Mam jednak wrażenie, że cierpi na jeden z problemów ekranizacji i że twórcy powinni być bardziej bezwzględni adaptując pierwowzór na potrzeby filmu, nawet jeśli oznaczałoby to znaczne cięcia i modyfikacje.

Nie taki potwór straszny?

neon: Niezły jest – jak wyżej wspomniałem – Charles Gray w roli Mocaty. Ma groźne spojrzenie i... świetny garnitur (z krwistym goździkiem w butonierce i białym akcentem przy klapie po drugiej strony – diabelski szyk!). Natomiast wyobrażenia panów piekieł nie wzbudziły we mnie grozy. Przeciwnie. Wystarczy tylko wspomnieć tego okrągłego Murzynka z wyłupiastymi oczami, mającego uosabiać wrogą, nadprzyrodzoną siłę. No proszę Was... (Że pominę już krytykę tej sceny z perspektywy postkolonialnej, jako konotującej pewną „oczywistą”, symboliczną łączność między Afroamerykanami a wyobrażeniem wcielenia zła.)

adr: Uznając za główne monstrum satanizm - nie, nie jest taki straszny. Czarny obrzęd to właściwie impreza z tańcami i alkoholem, to oddawanie się rozpuście. Fakt, przybywa Kozioł z Mendez (udana charakteryzacja), a więc sam Szatan, jednak ginie trafiony rzuconym krzyżem. Mamy czarnoskórego demona (?), jednak nie robiąc właściwie nic wygląda zbyt komicznie, żeby przestraszyć. Jest kilka momentów grozy (wynikających bardziej z niepewności, niż pojawiających się na ekranie monstrów), gdy bohaterowie chronią się przed magią Mocaty w kręgu.

Ulubiona scena lub motyw?

neon: Tajemnicza fiolki z solą i rtęcią, które, o dziwo, nie przydały się bohaterom w dalszej akcji... (No tak, wystarczyło rzucić krzyżykiem.)

adr: Moment, gdy Mocata sprowadza wizję Peggy, aby wywabić jej rodziców z kręgu.

Doza dreszczyku (od 1 do 5)

neon: 2 – metafizyczna tematyka i tani „hokus-pokus” nie służą filmowi. Ale ostatecznie, nudy też nie ma.

adr: 2 - film tworzy atmosferę grozy, bez skupiania się na jednym tylko upiorze, który miałby nas straszyć; czasem dreszczyk się pojawia.


Komentarze

Popularne posty