16.FFOL - Na nowe czasy

Tegoroczna 16. osłona festiwalu Opolskie Lamy idzie z duchem czasu. Obok stałych cykli prezentujących najnowsze polskie kino, doceniane na festiwalach filmy zagraniczne i najciekawsze polskie dokumenty, na opolskie ekrany wkraczają także seriale: Westworld (S1) i Wataha (S2) - w dwuodcinkowych kompilacjach oraz sekcja "Kino: kobiety", które oferuje widzom filmy realizowane przez kobiety lub - dla kobiet, ale zawsze z bohaterkami na pierwszym planie. Nieodłącznym elementem festiwalu jest retrospektywa - w tym roku poświęcona dziełom Marka Koterskiego. Uwielbiany przez Polaków twórca odebrał przy tej okazji statuetkę Honorowej Lamy. Ale FFOL to także - albo przede wszystkim - święto sympatyków krótkiej formy filmowej, bowiem centralną pozycją wydarzenia jest coroczny konkurs filmów krótkometrażowych. 

plakat festiwalu przedstawiający dziewczynę z dwiema twarzami i trzecim okiem; plakat widnieje na ceglanej ścianie
Autor: M. Wolna, Stowarzyszenie Opolskie Lamy

Program festiwalu powinien więc zainteresować każdego; zarówno koneserów autorskiego kina, jak i polskiego dokumentu, entuzjastów krótkich filmów i znanych komedii, że o kinie niemym (z muzyką na żywo!) i propozycjach dla najmłodszych nie wspomnę. Poniżej jednak chciałbym przejrzeć się bliżej trzem filmowym obrazom, które mnie wydały się najistotniejsze. Mimo odmiennych stylistyk, oddalonych od siebie miejsc akcji i różnych fabularnych trzonów, wszystkie łączy podobny komentarz do współczesnych czasów, pewna (zawoalowana pod filmową konwencją i humorem) pretensja pod adresem społeczeństwa. We wszystkich pojawia się przemoc - ta wytaczana przez wielką politykę, i ta "mała", międzyludzka, po której zostają siniaki, a czasem trauma i samotność. Żaden z nich nie upraszcza rzeczywistości i nie daje łatwych odpowiedzi, ale wszystkie trzy zdają się mówić: usiądź, zobacz TO z dystansu, na wielkim ekranie: "lepsze czasy" mamy już za sobą...

http://festiwal.opolskielamy.pl/program/sekcje-filmowe/

Dogman   reż. Matteo Garrone

Po dziesięciu latach od słynnej Gomorry (na kanwie nie mniej słynnej książki) Matteo Garrone wraca na włoskie południe, by ponownie podjąć temat przemocy w relacjach społecznych. Tym razem jednak ukazuje przemoc... mniej zorganizowaną, dziejącą się z dala od mafijnych osiedli, gdzie nikogo tak nie dziwi bliskość rodzinnych pieleszy i krwawych porachunków. W najnowszym Dogmanie, grupce żyjących w zgodzie sąsiadów i drobnych przedsiębiorców, naprzykrza się tylko jeden osiłek-recydywista. Jeden, za to duży...

plakat przedstawia bohatera - niezbyt urodziwego Włocha - z psem


Marcello (urzekający Marcello Fonte), psi fryzjer i zupełne chuchro, wprowadza nas w świat włoskiego przedmieścia, gdzie w równych kilkumiesięcznych odstępach - gdy akurat Simone skończy odsiadywać wyrok - ktoś straci dorobek życia, albo "zgubi" portfel i zarobi w charakterystyczny rzymski nos. Dla Marcellino poza psiarnią ważne są dwie sprawy: urlopy spędzane z córką i dobre sąsiedzkie stosunki. Chociaż niepokoi go nieobliczalność Simo (świetna aktorska inkarnacja Edoardo Pesce), tego dużego Simo, także wobec niego stara się być lojalny. Ale - jak się domyślacie - to nie byle ekwilibrystyka...
 

Dogman to znacznie bardziej uniwersalna opowieść niż wspomniane wyżej dzieło, ponieważ opowiada historię everymana - z którym łatwo możemy się identyfikować - borykającego się na co dzień z gwałtem. Nie mogąc notorycznie uchylać się przed naciskami tyrana, Marcellino musi czasem odłożyć na bok swój kodeks moralny. Zawsze jednak, gdy ulega presji zła, motywuje go do tego coś jeszcze. Coś, co być może lepiej do nas przemawia... (Zachęcam, zobaczcie film!)


Reżyser przypomina nam, konformistom, że żyjemy w świecie opresji (czego dowodzą także przedsięwzięcia Simo-podobnych polityków), złożonym i niejednoznacznym, który jeszcze tylko dzieciom - otoczonym szczególną opieką - może się wydawać lepszy niż jest; gdzie aureole i puchowe skrzydła to tylko erotyczne fetysze w nocnym klubie, gdzie po plecach poklepie cię czasem, paradoksalnie, twój najgorszy wróg. Tutaj tylko pies potrafi szczerze i życzliwie zamerdać ogonem. 

 

Donbas   reż. Siergiej Łoźnica


Tytuł najnowszego filmu Siergieja Łoźnicy jest krótki i zarazem wymowny - wpada w ucho, z miejsca kojarzy się z nagłówkami gazet i czołówkami magazynów informacyjnych. Donbas - o tym słyszał każdy.

plakat w chłodnej tonacji barw; przedstawia samochód telewizji obstawiony rzołnierzami - media i wojsko w jednej drużynie



Zgodnie z przypuszczeniami widza, opowieść ukraińskiego reżysera koncentruje się na wojnie we wschodniej Ukrainie, w obwodzie ługańskim i donieckim. Wojnie jednak dalekiej od potocznych wyobrażeń na ten temat - w czasach konfliktów hybrydowych, post-prawdy i wszechobecnych mediów. W świecie widzianym online przez niezliczoną ilość obiektywów, a który jednak nie wstydzi się radykalnych postaw, aktów przemocy i porzucenia fundamentalnych wartości. W tej rozgrywce o narodową tożsamość i polityczne wpływy, wypracowano nowe zasady gry. Kiedyś wystarczała propaganda, dzisiaj kluczem wydaje się raczej dezinformacja i sprytny medialny blef.
 

Od zainscenizowanego ostrzału samozwańczej republiki rozpoczyna się też sam film. Spektakl ten śledzimy niejako zza kulis, już od chwili charakteryzacji (właśnie tak!) przyszłych świadków eksplozji. W ten sposób autor na wstępie podsyca naszą czujność i sceptycyzm. Nic tu nie jest takie, jakie z pozoru się wydaje. W kolejnych swobodnie ze sobą powiązanych epizodach oglądamy m.in. "dobrowolną" współpracę mieszkańców separatystycznych terytoriów, próbę linczu na ukraińskim żołnierzu (a może tylko przebierańcu?), spotkanie niemieckiego reportera z, niby to, oddziałem separatystów czy huczne zaślubiny, które wzięto w tak obszerny nawias farsy, że jego odbiór jest wręcz przykry.


W tym tonie, i w charakterystycznym dla siebie stylu, Łoźnica kreśli sylwetki ludzi, zarys miejsc i (niejednoznacznych) wydarzeń w miejscu konfliktu. Budując konsekwentnie z groteskowych sytuacji, doprawionych przaśnym lub czarnym humorem, przedziwną gorycz i grozę całości. Finał następuje w imponującym mastershocie, którym reżyser wymownie puentuje całą opowieść, a widza pozostawia w osłupieniu.


Ważny film na nowe czasy.


Wersja rozszerzona recenzji filmu "Donbas":

 

Igielnik reż. Deborah Haywood


Do miasteczka na angielskiej prowincji wprowadza się samotna matka z córką. Obie - rude jak wiewiórki i słodkie jak postaci z dobranocki - poszukują akceptacji i spokojnego życia. Matka, Lyn, jest inwalidką, która z uwagi na swoją fizyczną odmienność musi znosić częste szykany, z kolei córka, Iona, żyjąca pod ochronnym skrzydłem nadopiekuńczej matki, jest wcieleniem iście elfiej urody i – niestety – błogiej nieświadomości. Obie przeprowadzają się nie po raz pierwszy...

"W tym świecie tak bezlitośnie analizowanym [reżyserka, Deborah Haywood] wskazuje na jednostki, które potrafią się jednak buntować. Są niepozorne, wyciszone, ale na swój sposób uparte" - pisze Andrzej Kołodyński ("Kino") o bohaterkach filmu Igielnik, chcąc podkreślić, że wymowa filmu oparta na perypetiach matki i córki nie jest jednoznacznie pesymistyczna.

Faktycznie, nie jest, debiutująca autorka zadbała bowiem o to, by postaci nie były tylko dobre lub tylko złe, tym samym wysmyknęła się banalności i oddała dług złożoności ludzkich charakterów. Jednak z opinią na temat rzekomej waleczności bohaterek nie mogę się zgodzić. Film Haywoord to zajmujące studium wykluczania jednostek ze społeczności, a następnie ich stopniowego regresu; popadania w mitomanię i narkotyczne fantazje, i wreszcie wycofywania się w głąb siebie. Lyn i Iona są gotowe nawet zapłacić własną godnością za byle gest podszytej szyderstwem akceptacji. Do diabła z takim buntem.

Igielnik, jak już sam tytuł wskazuje, to historia obfitująca w bolesne ukłucia, krzywdy zadawane przez sąsiadów i szkolne koleżanki, a zarazem opowieść o lęku przed samotnością, przyozdobionym różem i cekinami, zamiast – jak wymagałaby konwencja dramatu – posępną czernią i niepogodą. Te miękkie okłady z pluszu na egzystencjalne cierpienia; kiczowate bibeloty, uchate czapki i kremowe torciki - pozwolę sobie na odważną tezę - to zarazem pomysłowy realizatorski fortel, zmyślna pułapka budząca w widzu nieuzasadniony optymizm i nadzieję na happy end. To trik tak udany, że mimo ponurej wymowy i zagorzałej krytyki społecznej, wizja Haywoord przystraja w różową miękkość sentymentu nawet profesjonalne recenzje.

Dla sympatyków puchatych, dociekliwych lam, film obowiązkowy!


_

Druga, ostatnia relacja z 16.FFOL:
https://agitacjakulturalna.blogspot.com/2018/10/2-16ffol-kultura-jako-zrodo-cierpien.html

 

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty