"Sala samobójców. Hejter" - kody ojczystego języka
W "Hejterze" Jana Komasy miasto stołeczne to buzujący tygiel społecznych bolączek. Na czerwonych, płonących od rac ulicach narodowcy okupują swój kawałek publicznej przestrzeni. Chcą wykrzyczeć swoje "racje", które – wyparte lub nieusłyszane – zawisną nad miastem jak trujący smog. Liberalne elity okupują się w salach koncertowych i galeriach sztuki, gdzie pielęgnują swój snobizm i podszytą fałszem empatię dla wykluczonych i biednych. Tymczasem politycy kruszą kopie o prezydenturę i rząd dusz; kreują swoje medialne wizerunki, a z ukrycia uruchamiają niewidoczne instrumenty zbiorowej perswazji. W filmowym kadrze, jak w soczewce: "Polska A" wadzi się z "Polską B", prekariusze wiodą swoje wirtualne życia, biznes mierzy się z globalnym rynkiem. Warszawa, pełna chaosu i blichtru, jawi się jako miasto ekonomicznych i społecznych podziałów, szklanych ścian, gdzie hejt wlewa się do internetu i głów, stając się kodem ojczystego języka.
![]() |
Tomek "Tomala" Giemza (Maciej Musiałowski) |
Na tę burzliwą miejską scenę – nakreśloną z ikrą i bez sentymentu przez scenarzystę Mateusza Pacewicza – wkracza bohater, na którym będziemy się koncentrować przez cały seans. Zamysłem twórców jest ukazanie nam losów człowieka, który, mimo trudnego startu i pierwszych życiowych niepowodzeń, nauczy się sprawnie lawirować na polu nieustających konfliktów i wszechobecnych pozorów - losów postaci szalenie zdeterminowanej i nieposiadającej skrupułów; kogoś, kto przyjmie rozdane mu przez los karty i przejmie inicjatywę, by rozegrać własną, "niemożliwą grę" o awans w społeczeństwie. Sami zobaczcie – prowokuje nas reżyser – jakiego człowieka może wydać stolica.
Przy pomocy paru kliknięć myszki
Tomek (Maciej Musiałowski) wkręcił się na imprezę. Nocne surowe wnętrze lokalu
rozświetlają zimne ledowe światła. Miejski szyk. Samotnie, zza
barowego stolika, lustruje ciała poruszające się w tańcu. Niewiele
o nim wiemy. Pochodzi z prowincji, ma jakieś dwadzieścia lat
(chociaż na oko mógłby mieć i trzydzieści), internet to jego
drugi dom. Otrzymał stypendium od Krasuckich (Danuta Stenka i Jacek Koman), by móc
studiować prawo – to dużo mówi o jego sytuacji i ambicjach. Ich
śliczna córka, Gabi (Vanessa Aleksander), też tu jest. Tańczy. Dobrze znają
się z czasów dzieciństwa, gdy wraz z rodziną wypoczywała na wsi,
dając przy okazji zarobić rodzicom Tomka. Praca i ambicje będą
miały, oczywiście, nie lada znaczenie w tej tragicznej historii.
Potem Krasuccy odcięli się od swoich wiejskich przyjaciół. Coś
się wydarzyło... ale niewiele o tym wiemy. Zaraz dowiemy się
natomiast, że chłopak nie przyjechał do Warszawy na studencki
melanż. Wciąż podkochuje się w Gabi, naiwnie wierzy też, że
Krasuccy zrobią mu miejsce przy rodzinnym stole. Tańczą silent
disco – każde w rytm własnej muzyki, każde we własnej
bańce. Na chwilę dają się ponieść emocjom, ale rozkosz
spełnienia ginie zaraz w narkotycznych oparach. Nie dodała go
jeszcze do znajomych, nie pasuje do niej.
Romantyczna ścieżka dźwiękowa urywa
się.
Znowu jesteśmy w ponurej
rzeczywistości, gdzie dominuje samotność, błękitna łuna ekranu
i frustracja niespełnionych młodych ludzi. Tomek ma tylko jedną dewizę: „nie chce być nikim”, pragnie udowodnić swoją
wartość i zbić kapitał. Nie tylko ten ulokowany na bankowym
koncie, za który można wynająć mieszkanie w centrum – ważny
symbol społecznego awansu, ale także kapitał zaufania i szacunku
wśród członków plemienia, do którego chce wstąpić. Wtedy
zaimponowałby Gabi i jej rodzicom. Stawkę, o którą toczy się
gra, już znamy.
Tomek Giemza, "Tomala", jak
nazywają go Krasuccy, to człowiek bez właściwości. Mógłby być
mną, Tobą, czy kimś innym. Nie ma stałych poglądów ani zasad. Z
nieczytelną, prowincjonalną – a więc "nieznaczącą" –
przeszłością przypomina
białą niezapisaną jeszcze tablicę. Tak przynajmniej chce
warszawski stereotyp, który umniejsza inne sposoby realizowania
siebie, jakie zdają się nie przynależeć do kulturowego centrum.
Tomek szybko jednak nauczy się wielkomiejskiego życia, jego
niepisanych zasad i etyki, wnet ogarnie go warszawski splin i
wampirza bladość cery, którą... efektownie zaprezentuje w czarnym
płaszczu i golfie. Przybierając nowe maski, chłopak zacznie się piąć po
szczeblach kariery w content
marketingu, gdzie zainspirowany "Sztuką
wojny" Sun Tzu, przy dość szorstkiej aprobacie Beaty
Santorskiej (znanej nam z poprzedniej "Sali samobójców", zagranej przez Agatę Kuleszę) nauczy
się twardych, makiaweliczne reguł gry.
Czy czeka go happy end?
Odpowiedź nie może być prosta. Niewątpliwą zaletą tej ponurej,
chwilami groteskowej baśni o Polsce i wkraczaniu w dorosłość,
jest to, że nie podsuwa widzowi łatwych odpowiedzi ani prostych
interpretacji.
Komasa konsekwentnie (nie wyłączając
prequela) kreuje przed obiektywem zniuansowaną panoramę
polskiej rzeczywistości, odkrywając przed widzem nawet te jej
nisze, które innym twórcom – zwłaszcza tym ze starszego
pokolenia – mogłyby wydać się mętne lub nieznaczące. Bo, dla
przykładu, co wspólnego może mieć świat gry MMO z lokalną
polityką? Okazuje się, że może, dopóty, dopóki po obu
stronach są ludzie. W "Hejterze" akcja rozgrywa się
więc po trosze realnie, a po trosze wirtualnie. Zawsze jednak, niczym w "Black Mirror", nasze "cyfrowe życie" może przynieść jak
najbardziej realne skutki. Zresztą głośny serial Charliego
Brookera jest dla Komasy
inspiracją w pracy filmowca (o czym twórca wspomina w rozmowie na YouTube).
Jak się więc domyślacie, internet nie może służyć tutaj
jedynie stereotypowej rozrywce czy gnębieniu rówieśników, w dobie
mediów społecznościowych i
digital natives, sieć
stała się integralną częścią codzienności, służąc jako powszechne narzędzie do komunikowania się, zarabiania pieniędzy czy zdobywania
władzy.
Komasa wyraźnie nakreśla cały drugi
plan, z jego charakterystycznymi postaciami i przestrzenią: poza
studenckimi i marketingowymi realiami, zostanie nam przybliżony
świat lokalnej polityki – poznamy Pawła Rudnickiego (Maciej Stuhr), kandydata na
prezydenta miasta oraz jego sztab wyborczy i głównego konkurenta,
który – jak inny, wpływowy niegdyś polski polityk – ma
tendencję do przeinaczania przysłów...; poznamy paramilitarne
środowisko narodowców, w którym Tomek łatwo mógłby się
odnaleźć; zostaniemy wprowadzeni za kulisy działalności fundacji
na rzecz sztuki, której przewodniczą Rudniccy i ich pupil, "super
facet", Staszek. Ze wszystkich środowisk wyłaniają się jakieś
ekstrema, każde plemię ma też swój odmienny slang i etos – co
twórcom udało się dość wiarygodnie przedstawić. Do każdego z
nich wiedzie też jakaś cyfrowa, często niepilnowana, furtka...
![]() |
Awatar, kolejna maska. |
W tej zajmującej, acz nasyconej gorzką aktualnością fabule czuć ponadto inspiracje najnowszą historią. Znajdziemy w niej subtelne aluzje do biografii Breivika, czy nawet pewnego niedoszłego wiedeńskiego malarza i entuzjasty nacjonalistycznych ruchów społecznych, którego najpierw, nim sprowadził na Europę zagładę, ukształtowało rozgorączkowane społeczeństwo. Ale mimo tak jaskrawych konotacji, Komasie udało się zachować we wszystkich znaczących postaciach jakiś czuły punkt, przykrytą skorupą cynizmu lub obojętności, ludzką twarz.
Komasa nie tylko pozwala nam przeżywać
w napięciu kolejne wyzwania stawiane przed bohaterem, tropić jego
przemiany – choćby tylko pozorne – oraz śledzić niebywałą
determinację w drodze do celu, atutem "Hejtera" jest także
przemyślana warstwa formalna. Twórca w pomysłowy sposób (acz nie
nowy) łączy obraz z dźwiękiem i dialogami, w pewnych momentach
swobodnie splatając ze sobą różne momenty czasowe – niejako
zagęszczając je "skokiem na przód", nieodległą
futurospekcją. Doświadczamy tego już w otwierającej scenie, gdy
kamera płynie pośród studentów w uczelnianej bibliotece. Za
chwilę słyszymy fragment rozmowy, do której dojdzie w kolejnej
scenie, wówczas od razu, w natychmiastowym zbliżeniu, reżyser ukazuje
nam emocje bohatera, tłumaczącego się przed komisją ze swojego
plagiatu. W ten sposób wybrane sceny efektownie łączą się ze
sobą "na zakładkę", akcentując przy okazji wymownie niektóre
znaczenia. Ten narracyjny fortel wyjątkowo dobrze udał się w
długiej sekwencji kolacji u Krasuckich, po której Tomek ukradkiem
zostawia w mieszkaniu patronów
swój, aktywny, telefon... Sekwencja ta, zwłaszcza przez te pomysłowe
manipulacje czasem narracji, wybrzmiewa ze zdwojoną siłą.
Prawdziwy majstersztyk.
Chociaż ciężko jest widzowi
utożsamiać się z tak perfidnym bohaterem, a nawet z tak wyrażoną
polskością (ale czy nie powinniśmy, ze wstydem, ulokować siebie
gdzieś w tym obrazie?), to film Komasy znakomicie broni się jako
dramatyczny, efektownie zrealizowany spektakl ludzkich pragnień i
frustracji, który choć nie przynosi katarktycznego ukojenia w
finale, ani tym bardziej, nie ofiaruje nam remedium na społeczne
podziały, to w swojej przewrotności – bez grama dydaktyzmu –
angażuje intelektualnie i emocjonalnie gorącą problematyką oraz
wycyzelowaną formą.
To, co nie udało się do końca
Andrzejowi Jakimowskiemu
w "Pewnego razu w listopadzie" czy Xaweremu Żuławskiemu w –
równie brawurowej – "Mowie ptaków", udało się zrealizować
wreszcie w "Hejterze". Film Komasy, napisany przez Pacewicza, nie pała
widocznym sentymentem do żadnego z ukazanych plemion – nie
przyjmuje perspektywy żadnej ze stron, rezygnując tym samym z
epatowania mitem oblężonej twierdzy, gdzie widz musiałby ocenić
czy bronione na ekranie wartości są warte poświęcenia i krwi. To
raczej nowa "społeczna kosmogonia", wiwisekcja, ukazująca nowe
siły kształtujące postawy jednostek, dorastających na zgliszczach
idei: mitu o społecznej równości i przekonania o ogólnej
dostępności społecznego awansu.
Komasa ukazał na ekranie polskiego
ducha czasu, odbierając nam jednocześnie nadzieję na przyszłość.
Bo czy mamy jakąś szansę na happy end?
_
"Sala samobójców", reż. Jan Komasa, Polska, 2020.
Trochę więcej o kulturze: Agitacja Kulturalna na FB
Trochę więcej o kulturze: Agitacja Kulturalna na FB
Nie oglądałam jeszcze tego filmu, ale pierwszą cześć owszem. Może uda mi się znaleźć ten film w internecie.
OdpowiedzUsuńA ja dawno nie zaglądałem w nadesłane komentarze. Ktoś tu jednak zagląda! ;) Mam nadzieję, że seans był udany.
UsuńNie wierzę, że przeczytałam całą recenzję do końca - ale tak ładnie napisałaś, że samo się czytało.
OdpowiedzUsuńChętnie obejrzę coś innego, nowego Pacewicza - wychwalano go pod niebiosa za "Boże ciało". "Salę s."znam, te pierwszą - był to dla mnie film jak to nazywam z serii "idzie nowe" - pamiętam, ze właśnie po tym filmie, który był już w zupełnie innej konwencji niż kino polskie do tamtej pory, pomyslałam "Ten film zmieni polskie kino" - i tak sie stało.
Od tamtej pory co jeden, polski film to lepszy. Dziś czekam na polskie filmy - do "Sali..." ich unikałam.
Jestem ciekawa tego filmu!
"Sala samobójców" to był (jest) dobry film. Młody twórca, świeże spojrzenie, odważna forma. Pamiętam swój entuzjazm po jego obejrzeniu. Ale pamiętam też, że polskie kino - zwłaszcza to artystyczne - miło się jednak nie najgorzej. Wcześniej zabłysnął np. film "Zmruż oczy" (2003) Jakimowskiego, z odrobiną filozofii i "inną" tematyką, czy "Historia kina w Popielawach" (1998) Kolskiego, z ciekawie poprowadzoną narracją. Jednak, wydaje mi się, Komasa znalazł sposób, by trafić do szerszej widowni.
UsuńUdanego seansu!