Wiosna filmów: "O nieskończoności"

"O nieskończoności", najnowszy film Roya Anderssona, plasuje się w artystycznej kontrze do typowych, ekranowych narracji, jakie znamy. Właściwie nie uświadczymy w nim klasycznego podziału na: wprowadzenie, rozwinięcie i zakończenie, ani nawet realizmu, wartkiej akcji czy wiodącego bohatera. Szwecki reżyser, nagrodzony w Wenecji za reżyserię Srebrnym Niedźwiedziem, z charakterystycznym dla siebie stylem, z premedytacją, ponownie odrzuca utarte formuły kina, nie licząc się z odbiorczymi oczekiwaniami szerokiej widowni. Stąd "O nieskończoności" przypomina poetycką frazę - niezobowiązującą, lekką i zdystansowaną, jaka rodzi się w umyśle artysty w momencie wyciszenia lub w chwili melancholii wywołanej na przykład widokiem odlatujących ptaków. A jej wątkiem przewodnim jest człowiek, bezradny i zbolały. Zagubiony w szarej codzienności, ogarnięty lękiem i przygnieciony dziejowymi porażkami ludzkości.


Plakat przedstawia parę kochanków unoszącą się nad zrujnowanym miastem
Plakat do filmu
Recenzja filmu "O nieskończoności" Roya Anderssona. Obraz ukazał się na 26. wirtualnej odsłownie 26. edycji Wiosny filmów. Więcej informacji na stronie organizatora.


Oczywiście filmowy styl Anderssona nie powinien zaskoczyć nikogo, kto zna (a może i ceni) poprzednie działa tego reżysera, zwłaszcza te składające się na słynną w arthouse'owym obiegu trylogię o człowieku ("Pieśni z drugiego piętra" (2000), "Do ciebie, człowieku" (2007) oraz "Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu" (2014). Swoistą wizytówką twórcy są, by wymienić tylko pokrótce, pobielone twarze apatycznych postaci, pozbawione dynamiki (także wewnątrz kadru), stateczne ujęcia, minimalistyczna scenografia oraz monotonna paleta barw. Często towarzyszy temu równie oszczędne tło muzyczne, z którego chyba najbardziej wyróżniają się chóralne akcenty, przydające całości nieco metafizycznej aury. Zwykle też autor przecinał sceny rozpaczy i upadku swoich licznych bohaterów wybuchami absurdu i czarnego humory, czym z pewnością zdobył nie jednego widza. Tym razem jednak, poszukując innej drogi, zawiesił swoje poczucie humory, by wprawić widza, być może, w jeszcze większą konsternację i namysł.

"O nieskończoności" rozpoczyna się niepozorną, acz symptomatyczną sceną. Oto kobieta i mężczyzna siedzą na oddalonej od miasta ławeczce i, jakby w sennym letargu, przyglądają się odlatującym ptakom. Ciszę przerywa ona, wygłaszając pierwszy wers lirycznego litania o trawiącej ludzkiego ducha chorobie. Nie bardzo wiadomo, czy wypowiada te słowa tylko do siebie, i co właściwie jest tego pobudką... Jej towarzysz, nie odwracając się do niej, wydaje z siebie jedynie pomruk, oznaczający nie tyle aprobatę dla jej myśli, co raczej głębokie zamyślenie. Czyżby snuł właśnie inną, może równie głęboką refleksję? Postaci te są nieszczególne, anonimowe i już więcej ich nie zobaczymy. To zapewne tylko atmosfera chwili i jej okoliczności - zdaje się przekonywać twórca - powołały tę poetycką opowieść do istnienia.

Głos kobiety (czyżby uosobienie weny?), będzie - jako figura narratora - nadal wprowadzała nas w kolejne, liczne sceny-minatury. Najpierw poznajemy człowieka, który wprost do kamery - przełamując tzw. czwartą ścianę - przedstawia swój kłopot. Jest nieszczęśliwy ponieważ szkolny znajomy, którego spotkał po wielu latach (i którego niegdyś uraził), nie zareagował na jego entuzjastyczne powitanie. Obszedł go tylko bokiem. Jakby na dowód, sytuacja powtarza się na naszych oczach: mężczyzna pozdrawia starego znajomego, tamten oddala się w milczeniu. To rozczarowanie nabrzmiewa w bohaterze i - jak się później dowiemy - zrujnuje nastrój domowej kolacji, którą mężczyzna zamierza przygotować dla żony. Jednym zdaniem: człowiek upaja się swoim nieszczęściem i bezradnością. 

Obok tej postaci-symbolu, wyrażającej ludzką małostkowość i niezdolność do szczęścia, Andersson dobitniej eksponuje jeszcze - w znacznym stopniu już wyeksploatowaną przez kino - postać księdza, który stracił wiarę. We śnie, bardzo realistycznym, utrapiony bohater niesie przez miasto wielki drewniany krzyż, a krok w krok za nim idą jego oprawcy, kopiąc go i chłoszcząc. Ciężko o bardziej wymowną i rozpoznawalną w naszej kulturze scenę ludzkiej męki - tutaj, pozbawionej zupełnie nadprzyrodzonych i oczyszczających znaczeń. Jest to bowiem świat bez Boga i wiary, gdzie służba kapłańska jest zaledwie pracą, jak każda inna. Nie uświadczymy też wiary w drugiego człowieka. Zrozpaczony ksiądz nie otrzyma pomocy nawet u terapeuty - swojego przecież laickiego odpowiednika, certyfikowanego specjalisty do psyche, dla którego, jak się okaże, jedyną świętością jest harmonogram pracy.

Zaledwie te dwie alegorie ludzkiej kondycji będą powracać do nas jeszcze w czasie seansu, a już dalszą, pokaźną cześć filmowej frazy, wypełnia tłum innych, tylko z pozoru przypadkowych postaci.

Zobaczymy między innymi mężczyznę, którego życiowym celem jest gromadzenie pieniędzy w materacu (nigdy nie ufajcie bankom!), którego strzeże co noc własnym bujnym ciałem; poznamy chłopca, biernie wyczekującego na nadejście miłości; oraz kobietę najbardziej w życiu miłującą szampana; czy, wreszcie, dentystę - w filmowym panopticum Anderssona, to banał, nie może zabraknąć fachowca w białym kitlu - który boi się zadać cierpienie swojemu, chorobliwie przerażonemu pacjentowi. Sceny są długie i minimalistyczne, tylko sporadycznie, w drodze wyjątku, opatrzone smętnym humorem, tak byśmy mieli czas przejrzeć się, jak w lustrze, w tej filmowej rzeczywistości. Ale autor nie skupia się wyłącznie na teraźniejszości, sięga także po - wszyte głęboko w zbiorową świadomość - "obrazki z przeszłości", ukazując choćby atmosferę klęski w rozpitym bunkrze Hitlera, który w obliczu osypującego się od ostrzału stropu, nie ma już siły na kolejną zagrzewającą do boju przemowę. Czasem słowa po prostu nie przychodzą.

Innym razem, szwedzki twórca chwyta się motywu zgoła fantastycznego (jej emblemat widnieje na filmowym plakacie), przedstawiając lecącą nad do szczętu zrujnowanym miastem obejmującą się parę kochanków. To kolejny znaczący, dający do myślenia kadr...

Podsumowując, na swoim filmowym poletku Andersson uprawia swoiste artystyczne "anty-kino", jeśli mówiąc o kinie, mamy na myśli głównie wysokobudżetowy mainstream. Konsekwentnie odrzuca zmysłowość filmowych obrazów, ujmuje z nich akcję i skrajne emocje (nawet jeśli w scenariuszu ktoś kogoś morduje, bo i taką scenę, wyrażającą ludzkie błądzenie, tu znajdziemy). Jest to twórcza premedytacja, konsekwencja obranej ścieżki. Zapewne jako znawca świata reklamy (nakręcił przeszło kilkaset filmów reklamowych), Andersson dobrze wie jak uszczęśliwić widza i wywołać przyjemny dreszcz. Ba, daje nam tego przedsmak, kiedy - bodaj w jedynej scanie swojego filmu, eksponującej radość życia - ukazuje nam tańczące przed kawiarnią nastolatki. Ta naiwna, nie znająca jeszcze życia młodość, niemal szepcze mi na ucho cyniczny, reżyserski głos. Chociaż można polemizować z tak czarną diagnozą ludzkiej kondycji, wszak żyjemy w ciekawych czasach, to i tak nie ważne, czytelniku.

I tak będziesz tym wszystkim rozczarowany.

_

"O nieskończoności", reż. Roy Andersson, Szwecja, 2019.
Festiwal Wiosna filmów odbywa się na platformie Mojeekino.pl

Trochę więcej kultury: Agitacja Kulturalna 
















Komentarze

Popularne posty